sobota, 28 grudnia 2013

Nie musi się udać


Gdy byłam w ciąży, obawiałam się poronienia. Wydawało mi się, że to zupełnie naturalna obawa, ciąże czasem przecież kończą się niepowodzeniem. Pamiętałam, jak moja bliska koleżanka z wielką radością dzwoniła do wielu osób ze swojego otoczenia, by podzielić się z nimi dobrą wiadomością. Pamiętałam też, jak trudne potem było dla niej odpowiadanie na pytania tych osób – że nie, jednak nie.

Obawiałam się więc poronienia. Ta obawa nie wydawała mi się dziwna, ale dziwiła mnie reakcja części osób, którym o niej mówiłam. Odpowiedzią bywało żachnięcie się i nakaz, by myśleć pozytywnie. Zamykało mi to usta i sprawiało, że zostawałam sama z moją obawą. Tak jakby pozwolenie sobie na czarne myśli stanowiło dowód mojej winy, gdyby jednak coś poszło nie tak.

Myśl pozytywnie, a na pewno wszystko będzie dobrze! Pisałam już o tym tu i tu. Coraz wyraźniej widzę, ile lęku kryje się w tym nakazie! Przede wszystkim twi w nim przekonanie, że musi być dobrze, musi się udać, musi być tak, jak sobie życzymy. Bogowie mają nam służyć, los prowadzić do celów, które sobie upatrzyliśmy. Tylko wtedy będziemy szczęśliwi. Targujemy się, zaczarowujemy rzeczywistość, afirmujemy. Moje córki, gdy miały jakieś 2-3 lata, mówiły: „ale ja chcę!” i to krótkie, rozczulające zdanie miało wyjaśnić wszystko. Przecież chcę.

A jednak bywa tak, że nie dostajemy tego, czego tak mocno pragniemy. Mimo chcenia z samej głębi duszy, mimo pozytywnego myślenia, mimo odganiania mrocznych obaw. Przeczuwam, że dopiero zaakceptowanie również takiej możliwości daje prawdziwą wolność. Pozwala ono też wybierać coraz to nowe drogi, zaglądać przez kolejne dziurki od klucza i otwierać kolejne drzwi. Skoro nie musi się udać, mam prawo do smutku i rozpaczy, ale mam też prawo iść dalej. Nigdy nie wiem, kogo i co spotkam na swojej drodze. Wtedy łatwiej też stracić na jakiś czas z oczu cel i rozejrzeć się wokół siebie. A to może być naprawdę ciekawe.


niedziela, 22 grudnia 2013

Czyje nazwisko jest moje?


Słyszałam kiedyś taki kawał. Pewna kobieta miała siedmiu synów i wszystkim dała na imię Witek. Przyjechał do niej dziennikarz i pyta: to taka ciekawa decyzja, ale dlaczego właściwie dała pani wszystkim swoim synom tak samo na imię? A wie pan, to bardzo wygodne. Wołam na przykład: Witek, obiad! - i wszyscy przybiegają. Albo wołam: Witek, umyj zęby! - i wszyscy przybiegają. No dobrze, dobrze, ale jak pani chce z którymś porozmawiać tak bardziej indywidualnie, to co wtedy? A jak indywidualnie, to wtedy, proszę pana, wołam po nazwisku.

Czterdziestka na karku (no, prawie), wiek średni, wokoło mnie sporo znajomych jest w trakcie albo już po rozwodzie. Niektóre koleżanki wracają do swoich panieńskich nazwisk, z radością, z uczuciem ulgi, z nadzieją uwolnienia się, powrotu do siebie, do własnej, pojedynczej tożsamości. A jeśli mają dzieci i zwiążą się z kimś innym, to jest jak w prawdziwej patologicznej rodzinie – każdy ma inne nazwisko. Oczywiście o tej patologicznej rodzinie piszę ironicznie, po pierwsze dlatego, że wciąż jednak takie skojarzenie się nasuwa, a po drugie dlatego, że wcale nie wierzę w jego słuszność. 

Jedno wspólne nazwisko dla wszystkich członków podstawowej komórki społecznej – rodziny. Dla męża i taty, żony i mamy, i dla dzieci. Wtedy wszyscy wiedzą, na czym stoją. Nawet moja 5-letnia córka świetnie sobie z tego zdaje sprawę. Gdy wyjątkowo nie ja prowadziłam samochód, lecz mój kolega, oznajmiła: teraz jest tak, jak być powinno, mężczyzna prowadzi.

Wspólne nazwisko oznacza też zlanie się dwóch odrębnych bytów w jeden. Tworzy się wspólna tożsamość. Oczywiście że tak, o to też chodzi, po to się wiążemy, a nawet nie da się inaczej. Rachel Cusk, autorka książki „Po. O małżeństwie i rozstaniu” mówi o tym tak: „Myślałam, że to będzie miejsce, do którego wejdę i zachowam w nim siebie, i że jeśli kiedyś zdarzy się, że będę musiała z niego wyjść, to wyjdę z niego razem z tym swoim ja, które pozostanie nietknięte. Okazało się, że bardzo się myliłam (…) w momencie, w którym zawierasz małżeństwo, przestajesz istnieć. Nie ma jakiegoś ja, jest tylko ta nowa, wspólna tożsamość i nie można, ot tak, któregoś dnia tego procesu cofnąć. Stajesz się kimś zupełnie innym. Nieodwracalnie”.

Podobnie to odczuwam. I myślę, że zmiana nazwiska przez kobietę jeszcze tę utratę tożsamości przyklepuje. Nie potrafię ocenić, czy to dobrze czy źle. Czy sprzyja trawłości małżeństwa i poczuciu szczęścia tworzących je osób. Jest to rodzaj odcięcia korzeni, pożegnania przeszłości w momencie ślubu. Później, dopóki małżeństwo trwa, niewiele już się o tym myśli.

A jeśli nie trwa? „Po” można wrócić do panieńskiego nazwiska, chociaż przecież już nie jest się tamtą kobietą. Można zostawić sobie nazwisko męża, zwłaszcza jeśli jest to również nazwisko dzieci. Można też po jakimś czasie znowu wyjść za mąż – i co wtedy? To jak w „Solaris” Lema: wciąż ta sama dziewczyna przychodzi po raz pierwszy i ma na sobie sukienkę bez guzików ani suwaka, którą musi rozpruć, bo inaczej nie może jej zdjąć. Nie, to przecież niemożliwe.

Fantazjuję o świecie, w którym dziewczynki dziedziczą nazwiska po matkach, a chłopcy po ojcach, zaś w dniu ślubu nikt nazwiska nie zmienia. Taka fantazja przynosi mi ulgę.

sobota, 14 grudnia 2013

Bez metod wychowawczych

Każdy rodzic może sobie naturalnie postawić pytanie: Czy woli mieć dziecko zdrowe duchowo, czy też dziecko posłuszne? Bo nie da się mieć obu tych rzeczy naraz! - Jesper Juul

Zostałam wychowana zgodnie z powiedzeniem, że ryby i dzieci głosu nie mają. Nie decydują, lecz słuchają dorosłych, którzy są przecież starsi i mądrzejsi. Nie sprawiają też kłopotów: nie chorują za dużo, nie krzyczą, dobrze się uczą. Ale nade wszystko są posłuszne. Czas na własne wybory przyjdzie dopiero wtedy, gdy dorosną i będą potrafiły się same utrzymać. Z pierwszym powiedzeniem wiąże się też drugie: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. 

I choć oba powiedzonka były przytaczane zawsze żartobliwie, to jednak naprawdę wkroczyłam w dorosłe życie z przekonaniem, że dzieci powinny być posłuszne. Wydawało mi się, że posłuszne dziecko stanowi dowód kompetencji wychowawczych rodzica. Taki rodzic najwyraźniej wie, jak należy postępować.

Myślenie o wychowaniu koncentruje się przeważnie właśnie na tym, co zrobić, by dzieci postępowały tak, jak sobie tego życzą dorośli. Jest wiele wytycznych, jak to osiągnąć. Najczęściej mówi się o spójnym systemie kar i nagród, przy czym kary muszą być koniecznie egzekwowane, a dorośli konsekwentni i jednomyślni. I choć ten zestaw wytycznych z czasem przestał mi odpowiadać, to nadal szukałam jakichś - choć innych - metod wychowawczych. Widzę, że nie jestem w tym odosobniona, rodzice zaniepokojeni zachowaniem swoich dzieci na ogół pytają o sposoby. Mówią: próbowaliśmy już tego, tego i tego, ale nic nie działa.

Jak to wymownie ujął Alfie Kohn: "I kara, i odmowa miłości komunikują dzieciom, że jeśli robią coś, co się nam nie podoba, to my, aby wymusić na nich zmianę zachowania, zadamy im cierpienie".

Od 3 lat czytam Agnieszkę Stein, a od roku też Jarka Żylińskiego i moje myślenie powoli się zmienia. To nie metody są najważniejsze, ale uczucia i potrzeby. I relacje, począwszy od relacji z samą sobą, gdy pytam siebie: co czuję i czego potrzebuję? Następnie są to relacje z innymi ludźmi, też z dziećmi, gdy pytam ich o to samo albo po prostu uważnie patrzę. Sądzę teraz, że serdeczne zainteresowanie i próba zrozumienia to jedne z najlepszych prezentów, jakie można dać drugiemu człowiekowi. 

Gdy zajrzymy w swoją duszę i w duszę dziecka, może się okazać, że nie chcemy już wymuszać posłuszeństwa. Metody okażą się drugorzędne. Jak to ujęła pewna mama: zachowanie mojego syna w zasadzie się nie zmieniło, ale zmieniło się moje myślenie i teraz mam wszystko ogarnięte. 

środa, 4 grudnia 2013

Żywa woda, martwa woda

Woda jest moim żywiołem. Śni mi się na najróżniejsze sposoby: jako wartki, spieniony strumień połyskujący w promieniach słońca, tak piękny, że aż zapiera dech; jako trudna do przebycia rzeka; jako niepokojąco ciche i nieruchome morze; jako jezioro, w którym nurkuję i nie potrafię wypłynąć na powierzchnię; jako mroczna woda spływająca po bruku. Na jawie bardzo lubię pływać. Największą przyjemność sprawia mi przepłynięcie na drugi brzeg jeziora. Płynę żabką, nie zanurząjąc głowy, zgrywając ruchy rąk i nóg z oddechem. Ludzie zostają daleko, widzę otaczający jezioro las i niebo nad głową. Lubię odczucie towarzyszące rozgarnianiu wody, dotyk powierzchni jeziora na skórze, różnicę pomiędzy wodą i powietrzem, a także gdy woda jest cieplejsza na powierzchni i chłodniejsza głębiej. Lubię świadomość, że mam dość sił, by płynąć tylko dzięki prawności moich mięśni. Pierwszą córkę urodziłam w wodzie.

Woda jest moim żywiołem. Może dlatego pociąga mnie w bajkach motyw żywej wody. Kojarzy mi się z przyjemnością czerpaną z seksu, z wodami płodowymi, z fascynacją naukowców odkrywających ślady wody na innych planetach: może tam jest, może było kiedyś... życie. Żywą wodę trudno zdobyć, wymaga to czasu i cierpliwości albo posiadania specjalnych mocy. Trzeba po nią iść na koniec świata, do odległego źródła. Leczy ciężko chorych, a nawet przywraca życie umarłym. Szczególnie podoba mi się polska bajka (musi gdzieś być w całym tym moim bałaganie, ale nie wiem gdzie, a tytułu nie pamiętam) o synu szukającym żywej wody, aby ocalić umierającego ojca. Drogocenne lekarstwo znajduje się w zamku strzeżonym przez trójgłową bestię. Chłopcu udaje się ułaskawić głowy bestii pozyskanymi wcześniej podarunkami. Głębiej w sali siedzi piękna dziewczyna i rozpaczliwie płacze. Bohater bajki musi podjąć decyzję: jeśli weźmie stojący na stoliku flakonik z żywą wodą, ocali ojca, ale dziewczyna umrze; jeśli podejdzie do dziewczyny, nie dostanie żywej wody. Chłopiec chce wziąć flakonik, jednak kierowany empatią, odruchem serca, podbiega do dziewczyny i ociera jej chusteczką łzy. Wtedy znikają bestia i flakonik. Bohater zabiera dziewczynę do domu, a gdy stają nad łożem umierającego ojca, dziewczyna wyciska z chusteczki łzy – i okazuje się, że to właśnie jest żywa woda, która uzdrawia ojca. Chłopiec zdobył ją dzięki temu, że z niej zrezygnował. Okazało się, że żywa woda tryska tam, gdzie jest dbałość, wrażliwość i troska. Drugi człowiek nie może być środkiem wiodącym ku niej.

Podoba mi się też bajka o żabie, która wypiła całą wodę na ziemi. Siedziała potem nadęta i miała w nosie spękaną ziemię i spragnione zwierzęta. Wiecie, jak wygląda nadęta żaba, prawda? Na szczęście węgorze uratowały świat przed zagładą rozśmieszając żabę swoimi śmiałymi wygibasami tak, że ta nie mogła wytrzymać, ryknęła śmiechem - i wypluła całą zagarniętą wodę.

Chichocząca wesoło żaba prowadzi z kolei moje myśli ku bogince Baubo. Choć czytaliśmy mity greckie, to jednak o Baubo nie uczyliśmy się w szkole. Również w tej opowieści światu grozi zagłada z powodu suszy i nieurodzaju. Ich przyczyna tkwi w rozpaczy Demeter, która odmawia jedzenia i picia po tym, jak Hades porwał i zatrzymał w podziemnym świecie jej córkę Persefonę. Baubo – boginka śmiechu i swawoli – postanawia pocieszyć Demeter. „Przemawiająca spomiędzy nóg” nie ma głowy, patrzy sutkami i mówi waginą. Clarissa Pinkola Estes w „Biegnącej z Wilkami” tak opisuje tę chwilę:

W istocie tańcząca żeńska postać była zaczarowana; nie miała głowy, jej oczami były sutki, a pochwa ustami. To właśnie te usta zaczęły opowiadać Demeter zabawne, rubaszne historyjki. Demeter najpierw się uśmiechnęła, potem zaczęła chichotać, aż wybuchnęła śmiechem z głębi brzucha. Śmiały się razem, mała brzuchata boginka Baubo i potężna Matka-Ziemia, Demeter.

Śmiech wydobył Demeter z rozpaczy i dał jej siłę do dalszych poszukiwań. W końcu z pomocą Baubo, starej Hekate i boga słońca, Heliosa, odnalazła swą córkę. Persefona została zwrócona matce. Cały świat, ziemia i łona kobiet znów zaczęły rodzić.

[…] Mała brzuchata boginka Baubo podsuwa interesującą myśl, że trochę rubasznego humoru może dopomóc w przełamaniu depresji. To prawda, że może tego dokonać pewien rodzaj śmiechu, który budzą te wszystkie kobiece opowieści — opowieści czasem tak wulgarne, że aż niesmaczne. Te opowieści pobudzają libido. Rozpalają w kobiecie ogień, przywracają zainteresowanie życiem. Właśnie tego nam trzeba — brzuchatych boginek i śmiechu z głębi brzucha." Wspaniałym zbiorem rubasznego, babskiego humoru jest komiks Marjane Satrapi „Wyszywanki” - polecam.

Jest też martwa woda. O zwyczajach z nią związanych, powszechnych na Ukrainie, przeczytałam w tekście Pochowana prawda. Martwa jest woda, którą obmywano nieboszczyka. Martwe są też ludzkie łzy wyniesione przez wiedźmę z cmentarza. Taką wodę „wylewa się na próg, pod dom, na granicę gospodarstwa lub w inne miejsce, tak by zaszkodzić osobie, która przez nią przestąpi”. A więc znowu łzy. Jednak tym razem nie człowiek jest celem, złodziej łez nie ociera ich po to, by pocieszyć, lecz aby komuś innemu zaszkodzić. Płaczący człowiek jest używany jako środek prowadzący do celu. Jako producent drogocennych łez. I sądzę, że nawet gdyby cel był szczytny, taka woda musiałby być martwa.

I tak te skojarzenia płyną, jak woda. Od otartych, życiodajnych łez po rubaszne żarty, które ratują świat od suszy. Żywa woda to troska, chęć pocieszenia, zamiany płaczu w śmiech. Przyjemność czerpana z seksu, wody płodowe i fascynacja naukowców, gdy na odległej planecie odkryją ślady wody...

niedziela, 1 grudnia 2013

Dlaczego warto mieć siostrę?

Nikt tak jak starsza siostra:
  • Nie ma równie wspaniałych pomysłów na zabawy.
  • Nie przygotuje do szkoły („Mamo, ale dziś była męcząca ta zabawa... tyle szlaczków i liter”).
  • Nie nauczy dni tygodnia przy okazji skakania w gumę, i wielu, wielu innych rzeczy.
  • Nie nauczy odporności wobec nacisków i polegania na własnym zdaniu („Mamo, a ona mówi, że tam jest miasto!” - „A ty uważasz, że jest?” - „Nie ma!”).
  • Nie nauczy podstaw logiki („Mamo, ja czekam, aż ona się ze mną pobawi, a ona czeka, aż przestanę czekać!”).
  • Nie nawiedzi w snach („Mamo, ja ją zabiję packą na muchy!” - powiedziane w chwili budzenia się ze snu).
  • Nie pokaże lepiej, że miłość bywa szorstka, a przyjaźń pełna konfliktów, a jednak trwa z dnia na dzień.

Nikt tak jak młodsza siostra:
  • Zawołana nie przybiegnie natychmiast i bez ociągania („Chodź, idziemy się bawić!”).
  • Nie doceni umiejętności wychowawczych i nie pokaże sprawczości (starsza nie pozwala młodszej wchodzić z nocnikiem do swojego pokoju, więc młodsza siedzi na nocniku pod drzwiami).
  • Nie będzie podziwiał różnych umiejętności i dzieł ani starał się naśladować („Mamo, ona znowu zgapia!”).
  • Nie będzie się bawił w to, na co starsza ma ochotę, ani wykonywał zadań.
  • Nie będzie się liczył ze zdaniem („Jak myślisz, który obrazek jest ładniejszy?”).
  • Nie będzie wciąż dążył do kontaktu, wybaczał krytyki i chwil niechęci.

No i nikt tak jak siostra nie pozwoli zmniejszyć o połowę presji całej tej rodzicielskiej miłości, nadopiekuńczości, szaleństwa, zaborczości, kryzysów, braku czasu i uwagi.

P.S.

Moje córki nie przytulają się do siebie, nie chodzą za rączki i nie wyznają sobie miłości. Zdarza się im za to mówić o nienawiści i każda z nich wolałaby, by drugiej nie było. Kiedyś był to dla mnie duży problem i miałam do nich żal, zwłaszcza do starszej. A jednak w końcu się pogodziłam, że jest jak jest. I nie wiem, czy ich relacja się z czasem poprawiła, czy też ja zaczęłam bardziej dostrzegać to, co dobre.

W ostatnie wakacje spędziliśmy kilka dni w niemal idealnej moim zdaniem chatce studenckiej. Nie dość że mimo długiego weekendu nie było tam żadnych turystów oprócz nas, to jeszcze trafił się nam bardzo sympatyczny chatkowy. Twierdził, że moje córki bardzo ładnie się ze sobą bawią i argumentował to w ten sposób, że jego siostrzeńcy są jeszcze gorsi. Gdy starsza na pytanie młodszej: „ładnie narysowałam?”, odpowiedziała: „obrzydliwie”, chatkowy roześmiał się i stwierdził żartobliwie: „na starszą siostrę zawsze można liczyć”. Zrozumiecie albo nie, ale jestem mu za to zdanie wdzięczna.

wtorek, 26 listopada 2013

Czy potrzebuję tego, czego pragnę?


Oh, it's a mystery to me
We have a greed with which we have agreed
And you think you have to want more than you need
Until you have it all you won't be free
Society, you're a crazy breed
Hope you're not lonely without me –
fragment piosenki Eddiego Veddera

Leśna mądrość obdarzyła go ciszą
Chore drzewo w daremnej podróży – Robert Marcinkowski

Trudno jest mi znaleźć 2 godziny czasu wolnego ciurkiem, a w nocy wolę spać, dlatego oglądam nie więcej niż kilka filmów w roku. „Into the wild” wkradł się w moje myśli i uczucia chyba na dobre. Zacytowana piosenka pochodzi z tego właśnie filmu. Można go różnie zrozumieć i różne treści z niego wydobyć. Dla mnie jest to opowieść o szukaniu siebie, swoich granic, szczęścia, wartości, dla których warto żyć. O rozróżnianiu między potrzebami a pragnieniami, formą i treścią.

To dla mnie ważny temat, trochę o nim już pisałam tu. Ale gdzie jest granica? Za którymi pragnieniami stoją prawdziwe potrzeby? Co poprowadzi mnie w kierunku wolności i bezpieczeństwa? A co nakarmi złudzeniami? Kubuś Fatalista powiedział, że chce być równie szczęśliwy śpiąc w królewskim łożu i z głową opartą o przydrożny kamień.

Gdy półtora roku temu miałam wypadek samochodowy, pomyślałam, że chcę mieć skórzaną torebkę. Może brzmi to absurdalnie, ale dla mnie skórzana torebka jest symbolem dostatku. Nigdy wcześniej o takiej nie marzyłam, szkoda mi było pieniędzy. Ale dostatek oznacza poczucie bezpieczeństwa. Jednak czy większy, lepszy samochód ochroniłby mnie przed wpadnięciem w poślizg i tą chwilą lotu (!), kiedy spadałam w dół? Logiczne czy nie, moment ten symbolizował całą moją niestabilność, chwiejność, brak panowania, brak zdolności powiązania ze sobą licznych sznurków, i nie było to bez związku z pieniędzmi.

Mój dobry kolega prowadził tej jesieni punkt skupu grzybów. Lubiłam przyglądać się przychodzącym grzybiarzom. Byli spokojni, pogodni, rozluźnieni, chętni do pogawędek. Leśna mądrość obdarzyła ich ciszą. Licytowali się między sobą z humorem, kto więcej zebrał, bo praca ta wymaga przeciez wiedzy o grzybach i znajomości miejsc, gdzie lubią rosnąć. Rozmawiałam trochę z niektórymi z nich, między innymi z kobietą z grubsza w moim wieku. Powiedziała, że w zasadzie miała wrócić do pracy, ale nie chce jej się, a w lesie rośnie tyle grzybów. Wiele z tych osób pewnie by się chętnie utrzymywało zbierając dary lasu, a z innymi sposobami zarobkowania być może nie jest im po drodze.

Ludzie ci wyglądali na niebogatych. Można było to poznać po ubraniach, a czasami też po niekompletnym uzębieniu. Zarówno aktor grający główną rolę w filmie „Into the wild”, jak i człowiek, w którego się wcielił (bo film ten opowiada prawdziwą historię) mieli ładne, białe zęby. Sama nie zostałam dziewczyną bez zęba na przedzie tylko dlatego, że stać mnie na to, by nią nie być. I tak sobie myślę – czy to potrzeba czy zachcianka? Nie umiera się od bezzębnego uśmiechu, a jednak czułabym się fatalnie. No i trudniej znaleźć przyzwoitą pracę nie mając zębów. Społeczeństwo oznajmia kpiąco: musi cię być stać na to, byś mógł pracować.

Gdzie jest granica między formą i treścią? Między potrzebą i zachcianką? Między wymogami społeczeństwa a wyborami podyktowanymi potrzebami związanymi z tym, kim naprawdę jestem? Gdy wybieram się do pracy, ubieram się bardziej elegancko, bo chcę powiedzieć: możesz mi zaufać, jestem odpowiedzialna i poważna. Do którego momentu opakowanie służy komunikowaniu treści, a od którego zakrywa treść? Do kiedy to jestem ja, a od kiedy jakaś rola, w którą się wcielam, skorupka, maska? Kiedy jestem prawdziwa? Stara czy młoda? Ładna czy brzydka? Z zębami czy bez? Z makijażem i w spódniczce, czy w dżinsach i z potarganymi włosami? 


I jeszcze Szałasolot 

poniedziałek, 25 listopada 2013

Dziecko z zaświatów


Doznałam pewnej wizji. Dziecko, dziewczynka. Malutka, może półtoraroczna. Ma jasne oczy, niewyraźne, i blond włoski, takie ledwo-ledwo. Na imię ma Rózia. Dziecko siedzi w samym tylko pampersie pod ścianą. Wygląda na zdrowe, a jednak jest blade i poważne. Samo sobą cichutko się zajmuje. Nie rzuca się w oczy. Prawie się rozmywa, znika, wtapia w otoczenie. Nie mogę powiedzieć, żeby budziło moją sympatię, chwilami nawet zapominam o jego istnieniu. A jednak wciąż odwracam się do ściany. Zdarza się, że odchodzę, wyjeżdżam, zamuję się zupełnie czymś innym, ale w końcu wracam. Gdy przyglądam się dokładniej, widzę, że to dziecko jest martwe. Istnieje gdzieś za ścianą, za światem, w zaświatach. W innym wymiarze. Ściana jest trochę przezroczysta, mogę zajrzeć poza nią, widzę dziecko. Nie, nie boję się go. Chce mi coś powiedzieć, nie ma jednak środka przekazu. Nie umie jeszcze mówić, w dodatku pozostaje w innym wymiarze. Może brakuje medium, może okultystycznego stolika, może wystarczająco silnego skupienia nad płomieniem znicza. Nad chwilą zachodu słońca, chwilą przejścia między światami, styku między znanym i nieznanym. Słucham, tym razem słucham uważnie. Rozumiem. Dziecko mnie woła. Chce być przy mnie. Gdy pozwalam mu się zbliżyć, staje się bardziej rumiane.

Jeśli poświęcałam wam za mało uwagi, jeśli mieliście wrażenie, że siedząc obok was jestem nieobecna, to dlatego, że musiałam wracać do tej ściany i dziecka. Jeśli wciąż będą się zdarzały takie chwile, w których odbieracie mnie jako samotnika i odludka, to dlatego, że zajmuję się dzieckiem. Ma na imię Róża. 
 

niedziela, 10 listopada 2013

Wytrwałość i oceny


Moja 10-letnia córka nauczyła się skakać na skakance. Skacze do przodu i do tyłu, na obu lub na jednej nodze i z n ogami skrzyżowanymi. Udało mi się skoczyć 40 razy do tyłu i chyba nigdy nie przebiję tego rekordu, powiedziała. A ja jej na to: Jak będziesz ćwiczyć, to przebijesz. I będziesz miała przy okazji lepszą kondycję, a to znaczy, że długie wędrówki lub wycieczki rowerowe nie będą cię wyczerpywać. Oczywiście skacze już ponad 100 razy do przodu i do tyłu.

Córka od niedawna jeździ też konno. Dzisiaj cały czas anglezowałam i pani powiedziała, że będzie ode mnie więcej wymagać – stwierdziła z niepokojem. Skoro zamirza od ciebie dużo wymagać, to znaczy, że jej zdaniem na dużo cię stać, uspokoiłam ją.

Bardzo mnie ucieszyła ta skakanka i jazda konna, bo od dawna zastanawiam się, jak córkę przekonać do wartości wytrwałych i systematycznych ćwiczeń. Chodzi do szkoły, więc nie powinnam mieć trudności ze znalezieniem okazji. A jednak do tej pory nie znalazłam.

Mam wrażenie, że w szkole wypada być zdolnym, a nie wytrwałym. Dzieci mówią machając lekceważąco rękami: E tam, to dla mnie łatwizna, to dla mnie bułka z masłem. Siedzenie na zadaniami po lekcjach nie jest wartością, dzieci nie robią tego dobrowolnie. Piątki fajnie jest mieć bez wysiłku. Piątka okupiona pracą jest o wiele mniej atrakcyjna.

Problemem jest chyba samo ocenianie.

Instruktorka jazdy konnej nie stawia ocen. Na pierwszych zajęciach córa anglezowała tylko przez chwilę. Na kolejnych radziła sobie lepiej i samo to było dla niej nagrodą. Ocena nie jest tu do niczego potrzebna, wręcz by przeszkadzała.

Ocena staje między nami a efektem naszej pracy. Przesłania radość i satysfakcję z tego, że dzięki własnemu wysiłkowi czegoś dokonaliśmy. Cieszymi się z oceny, ale taka radość nie buduje nas, lecz niszczy.

Nauka jazdy konnej tak jak każda nauka jest drogą. Jeśli zechcemy, może być drogą bez końca. Za zdobytym właśnie szczytem zobaczymy kolejny, jeszcze ciekawszy, trudniejszy, bardziej ekscytujący, piękniejszy. Ocena sprawia, że myślimy: to koniec. Wykonałam pracę, dostałam ocenę, jestem z niej zadowolona albo nie – i już. Tracimy zaitnresowanie dalszą podróża. Ocena zasłoniła drogę.

Oceny zabijają też ciekawość. Skoro ktoś wie, co powinnam umieć i czy umiem dość, by zostać pozytywnie oceniona – moja ciekawość nie ma sensu. Nie szukam, nie drążę, nie waham się. Nie ma w sobie pasji. Staram się zgadnąć, czego ta druga osoba ode mnie oczekuje. Zamiast ciekawości odczuwam lęk i niepowność, czy aby dobrze myślę i działam.

Oczywiście, gdy czegoś się uczymy, potrzebujemy przewodnika, który będzie nam towarzyszył w podróóży i pokaże, jakie działania są skuteczne. Kogoś, kto podzeili się wiedzą i doświadczeniem. Ale to przede wszystkim nasza podróż. Mam więc nadzieję, że mojej córce sprawia przyjemność jazda konna i że bardziej jej zależy na doskonaleniu umiejętności niż na tym, co myśli instruktorka, nawet jeśli chwilami trudno to rozdzielić.

Gdy czyjaś ocena naszego działania staje się ważniejsza niż samo działanie, uczymy się też braku samodzielności. Nie mamy ochoty eksperymentować, bo boimy się, że coś zrobimy nie tak. Uczymy się braku zaufania do siebie. Staramy się spełniać czyjeś oczekiwania, aby zasłużyć na dobrą ocenę i przestajemy podążać za tym, co sprawia, że odczuwamy satysfakcję.

Moja praca polega między innymi na wykonywaniu testów sprawdzających poziom rozwoju funkcji poznawczych. Aby było to możliwe, nie mogę podpowiadać ani oceniać wypowiedzi badanych dzieci. Część z nich wydaje się zaniepokojona taką sytuacją. Pytają, czy tak jest dobrze, albo przynajmiej szukają podpowiedzi z wyrazie mojej twarzy. Odpowiadam, czasem wielokrotnie: nie mogę ci powiedzieć, sam zdecyduj, czy tak może zostać, czy też wolisz coś tu jeszcze zmienić. Z reguły dzieci te w końcu uspokojają się i zamiast na moich reakcjach koncentrują się na zadaniach.

Sama też doświadczyłam dobroczynnego wpływu braku oceniania i porównywania z innymi na kursie terapii systemowej. Czułam się tam bardzo dobrze, całkiem inaczej niż kiedyś w szkole. Czułam się swobodnie i bezpiecznie, miałam ochotę na eksperymenty, dawałam sobie prawo do popełniania błędów i do decydowania, które z przekazywanych treści są dla mniej mniej, a które bardziej użyteczne.

Bodajże na Psychoblogu Jarka Żylińskiego przeczytałam, jakie pytania warto zadawać dziecku, gdy wróci ze szkoły: nie co dostałeś, ale czego ciekawego się dowiedziałeś. Przyznam, że trudno mi te pytania dopasować do moich wspomnień. Podstawówkę przetrwałam spóźniając się na lekcje, grając w kropki i szubienicę. Moja córka po powrocie ze szkoły mówi niestety: cześć, dostałam dziś piątkę (o tróji niekoniecznie powie). Albo mówi, że dostała z matematyki 2 punkty więcej niż koleżanka i że to fajnie, bo z innych przedmiotów ta koleżanka ma lepsze oceny. Gdy zapytam, co było ciekawego, przeważnie odpowiada że nic. Więc cała nadzieja w skakance i jeździe konnej.


wtorek, 29 października 2013

A gdyby było gorzej


Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka.
Co robi? Czeka. -
Czesław Miłosz

Ten wpis na blogu Love's Patient ma już półtora roku, ale wyjątkowo utkwił mi w pamięci, tak bardzo jest o mnie. To moje myśli: A gdybym miała chore plecy, to jak bym nosiła te moje niemowlęta? A gdyby ta mała indywidualistka nie miała z kim zostać w domu, to jakim cudem chodziłaby sobie tak w kratkę do niezbyt lubianego przedszkola („bo w przedszkolu są nudne zabawy” - w domu potrafi się bawić sama przez 2 godziny i nie nudzi się nigdy). A gdybym nie miała z kim zostawić drugiego dziecka, to jak bym mogła z pierwszym zostać w szpitalu? A gdyby mnie nie było stać na samochód, to jak bym dojeżdżała do pracy, skoro z roku na rok jest coraz mniej połączeń PKS-sami? I tak dalej, i tak dalej, codziennie i wciąż na nowo.

Takie zdania pojawiają się nie tylko w moich myślach, słyszę je też w realnej przestrzeni. Gdy się dowiedziałam, że muszę wziąć udział w kursie, który zajmie mi co drugi weekend do końca roku szkolnego, usłyszałam: a co ma w takiej sytuacji powiedzieć kobieta, która nie ma z kim zostawić dzieci?

Myśli te odbierają mi siłę, podkopują wiarę w siebie, sprawiają, że czuję się bezradna. To tak jakbym cały czas przechodziła tuż obok pustej otchani, która tylko czeka, aż w nią wpadnę. W końcu przecież musi poślizgnąć się noga, nie sposób wciąż się pilnować. Myśli te i słowa budzą we mnie też poczucie, że mam za dużo i że na to absolutnie nie zasługuję, że dostaję o wiele więcej, niż powinnam. Że nie mam prawa. Że nigdy się nie wykupię. A uciec nie ma dokąd, bo otchłań czeka.

Nie chcę tego.

Jestem tu, gdzie jestem, i mam do tego prawo. Żyję, oddycham, przeciągam się, widzę i czuję. Mam prawo do wsparcia i do pomocy, kiedy tego potrzebuję. Kiedy odsuwam się od otchłani, lepiej słyszę samą siebie i mam więcej siły, by otaczać opieką tych, którzy są ode mnie słabsi. Mam prawo dążyć do szczęścia i iść w kierunku, który najbardziej mnie pociąga.

sobota, 21 września 2013

Ta trzecia (i ta pierwsza)


Poznałam już trzy opowieści trzecich. Moich koleżanek, które zaangażowały się w związki z żonatymi facetami. Każda z tych historii jest inna, a jednak wszystkie podobnie smutne. Opowiadają o miłości do mężczyzny i nienawiści do kobiety. Kobiety trochę znanej z widzenia, ze zdjęć, z rozmów telefonicznych prowadzonych przez niego, z których ona słyszała tylko wypowiadane przez niego zdania, ale domyślała się jej pytań i odpowiedzi.

To miał być romans, żeby odreagować rozstanie z kimś innym, ale okazało się, że romans zawsze jest zagrożeniem dla serca, bo ono nie słucha. Miało być na chwilę, ale niemal niepostrzeżenie mijał rok, drugi, trzeci... On obiecywał, że się rozwiedzie, opowiadał, że nie potrafi wytrzymać w swoim małżeństwie. Albo nic nie obiecywał i unikał rozmów na temat żony.

Po jego stronie jest poczucie odpowiedzialności, obowiązek, przysięga małżeńska, bezpieczeństwo, troska o rodzinę, o dzieci. Ona po swojej stronie ma pełne miłości zrozumienie przeplatane z żalem i poczuciem odrzucenia i wykorzystania. Nic na swoją obronę. Nic żeby się obronić.

I nienawiść. Do niej. Tej pierwszej, która wprawdzie nie doznaje ani tyle namiętności, ani tyle czułości co trzecia, ale poza tym ma wszystko. Przysięgę małżeńską, bezpieczny dom, rodzinę, dzieci. Wspólne zdjęcia na facebooku.

Po babsku podoba mi się opowieść mojej koleżanki. W napadzie złości pocięła ubrania swojemu żonatemu kochankowi. W jakiś sposób dowiedziała się o tym jego żona i zrobiła to samo. A koleżanka utyskiwała, że tamta nawet nie umiała nic sama wymyślić.

Wraz z kilku kobietami wyśmiewamy się z żony faceta jednej z nas. Porównujemy ją z Miss Piggy, współczujemy niedorżnięcia i życzymy dodatkowych 20 kg sadła na zimę, by nie marzła. Jesteśmy okrutne, jak tylko kobieta potrafi być okrutna wobec drugiej kobiety, wprawdzie za jej plecami. Po to, by pocieszyć inną. Tą trzecią. Która prawdopobnie w pewnym momencie zniknie z jego życia, choć przecież cały czas była niemal niewidzialna.

Ale staram się pamiętać, że to on łamie przysięgę unikając konsekwencji, zdradza i wykorzystuje dwie kobiety. Prawdpodobnie nie zasługuje na żadną.

piątek, 20 września 2013

Niebezpieczne poczucie krzywdy


Kiedyś czytałam artykuł o sprawcach i ofiarach przemocy domowej. Obu grupom zadano to samo pytanie: co przyjemnego spotkało ich w ostatnim czasie? Ofiary przemocy bez trudu przypominały sobie miłe sytuacje: wyjazd z dziećmi nad morze, spotkanie z koleżanką, ciekawy film. Sprawcy nie pamiętali absolutnie nic. Czuli się pokrzywdzeni. Zawsze albo bardzo często.

Zaraz, zaraz. Jak to? Przecież to oni wyrządzają krzywdę... Ano tak. Więzienia są pełne pokrzywdzonych. Za co siedzisz? Za niewinność. Wrobili mnie, sprowokowała mnie, musiałem się bronić, przecież nie mogłem na to pozwolić. Poza tym to nie ja.

Bywa, że czujemy się pokrzywdzeni. Bywa, że spotka nas coś złego, na co w żaden sposób nie zasłużyliśmy. Należą nam się przeprosiny, zadośćuczynienie, chociażby uśmiech ślepego losu.

Poczucie krzywdy jest dla mnie szczególnie trudnym przeżyciem. Trudniejszym niż poczucie winy. Ta bezradność i bezsilna złość. Aż chciałoby się ożenić złość z siłą... i oddać.

Co może się dziać z człowiekiem, który na stałe zaprosił poczucie krzywdy do swojego życia? Który pozwolił, by rozsiadła się wygodnie w fotelu i codziennie przypominała wszystkie życiowe urazy, wyrządzone przez innych świństwa, złośliwości losu? Z człowiekiem, który nosi tę swoją krzywdę na ramionach i słucha jej szeptu: zobacz, co on, co ona z tobą robi, do czego cię doprowadziła, to wszystko przez nich, przez niego, przez nią, na nic dobrego nie zasługują...

Człowiek będący we władzy demona krzywdy, najpierw staje się roszczeniowy. Niezależnie od tego, czy dostaje dużo czy mało, niezależnie od sposobu pomiaru ilości prezentów od ludzi i losu, dla niego są nic nie warte. Zawsze domaga się więcej. Zaraz obok roszczeniowości drzemie agresja. Będzie chciał oddać wszystkim tym, którzy wciąż go krzywdzą. Obronić się przed nimi. Wymierzyć sprawiedliwość.

Sprawcy przemocy nie pamiętali  nic przyjemnego, ponieważ człowiek owładnięty poczuciem krzywdy nie może sobie pozwolić na radość ani tym bardziej wdzięczność. Nie ucieszy się z ciepłej herbaty i nie powie: „dziękuję, to miło z twojej strony”. Nie uśmiechnie się do hałasujących dzieci, nie pomyśli, że są zdrowe i pełne energii. Nie zapatrzy się w kolorowe liście odbijające się w kałuży. Najpierw musiałby rozwieść się ze swoim poczuciem krzywdy.

piątek, 13 września 2013

Pochowana prawda - opowieść o Dziewczynce-Wróżce


Za zgodą Autorki zamieszczam tekst Olgi Solarz opublikowany w książce pt. „Cmentarz – miejsce (nie)obecnych” (red. O. Solarz, Nowica 2013). Miałam okazję zajrzeć do tej książki na wakacjach, na bazie namiotowej w Radocynie, w Beskidzie Niskim. A że lubię śledzić wątki pogańskich wierzeń, szczególnie wierzeń dotyczących żeńskich mocy i roli kobiet, tekst wciągnął mnie błyskawicznie.

Chodzi o czas obecny i miejsce nieodległe – leżącą na Ukrainie wieś Otroków. Tajemniczy nagrobek Dziewczynki-Wróżki, dzięki któremu można sprowadzić deszcz. Naprawdę można. Przeczytajcie.

><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><><


Pochowana prawda


Ogrom problemów, ślady, jakimi rozporządzamy, tak kruche i wątłe, przeszłość na olbrzymich połaciach, tak nieodwracalnie unicestwiona, podstawy naszych teorii, tak nietrwałe, że każde rozpoznanie na miejscu stawia badacza w sytuacji chwiejnej, w której najbardziej pokorna rezygnacja wiedzie spór z szaleńczymi ambicjami: badacz wie, że to, co najistotniejsze, jest już stracone, że wszystkie jego wysiłki sprowadzają się do grzebania na powierzchni; a nuż jednak natrafi się na cudownie zachowaną wskazówkę, z której wytryśnie światło? Nic nie jest możliwe, a zatem wszystko jest możliwe. Noc, wśród której poruszamy się po omacku, jest dla nas zbyt ciemna, abyśmy mogli cokolwiek twierdzić na jej temat, nawet to, że jej przeznaczeniem jest trwać - C. Lévi-Strauss, Smutek tropików, Warszawa 1964, s. 240.

O kamiennym nagrobku „dziewczynki-wróżki” usłyszałam jeszcze przed wyjazdem na Podole. Wiedziałam, że wedle miejscowej tradycji w czasie suszy młode wdowy przychodzą na cmentarz i obracają go, by wywołać deszcz, niemniej trudno mi było sobie wyobrazić, jak wygląda i w jaki sposób wprowadzają go w ruch. Do głowy przychodził obraz piaskowcowego wilka z Kryłowa (dziś pomalowanego farbą olejną i wkomponowanego w kaplicę z figurą świętego Mikołaja), który w obiegowej opinii związany był z kultem Welesa – bóstwem magii i świata umarłych. Zgodnie z lokalną legendą przed wschodem słońca przychodziły do niego kobiety niemogące zajść w ciążę, siadały okrakiem, głaskały po brzuchu i szeptały zaklęcia do ucha /Źródło: www.krylow.info/sanktuarium/historia.xhtml (pobrano 09.11.2012)/. To skojarzenie z „dziewczynką-wróżką” wywoływały wspólne dla obydwu przypadków mianowniki: kobieta o zachwianej kobiecości (młoda wdowa i młoda bezdzietna), magia oraz zaświaty. Ten łatwy do odszyfrowania rząd semantyczny kobieta –praktyki magiczne– świat umarłych nie zaspokajał mojej ciekawości, odwrotnie – w przypadku otrokowskiej figury rodził wiele pytań, ale przede wszystkim intrygowało, co sami mieszkańcy sądzą na jego temat.

Otroków to wieś leżąca na płaskowyżu malowniczej krainy dawnego Państwa Mińkowieckiego. Strome zbocza, wapienne wychodnie, głębokie jary, wartkie rzeki i jednocześnie rozległe pola były idealnym miejscem dla osadnictwa, stąd nieprzerwanie od neolitu tereny te zasiedlał człowiek. Rzecz jasna pozostawiał po sobie ślady kultury, które jako reminiscencje dotrwały do współczesności. I tak, jak remontowane przez nas pochówki w kamiennych obstawach na cmentarzu prawosławnym czy na kirkucie można hipotetycznie uznać za echo pochówków w skrzyniach z okresu kultury amfor kulistych, tak raczej wątpliwości nie wzbudza powiązanie nazwy Furia, którą miejscowa ludność określa wiedźmę, z postacią Ignacego Ścibór Marchockiego. Ów szlachcic, właściciel ziemski znany nie tylko z licznych reform, ale i z fascynacji antykiem, wprowadzał w swoich włościach zwyczaje wzorowane na kulturze dawnej Grecji i Rzymu, dlatego spotykane w inskrypcjach nagrobnych imię Agrypina, czy wspomniana wyżej Furia przemawiają za taką, a nie inną interpretacją. Jednak działalność Reduxa, to raptem historia o 200-letniej tradycji, stąd nie tak trudno dekodować znaki tamtych czasów, inaczej rzecz się ma z pogańską wizją świata Słowian, której artefakty stapiając się z chrześcijaństwem, nie są już tak czytelne. A jednak pozostałości te, choć transformowane i okraszone wątkami chrześcijańskimi, ciągle pozostają żywe, świadectwem czego jest choćby „dziewczynka-wróżka”.

Cmentarz położony w najwyższym punkcie miejscowości przestał pełnić funkcję grzebalną na początku XX wieku. Podzielony na dwie części: starą z pochówkami z pierwszej połowy wieku XIX oraz nową, na której chowano od lat 60. XIX wieku do początku XX. Wszystkie otrokowskie nagrobki wykonane są z miejscowego wapienia, różnią się jedynie stylistycznie, przy czym łatwo odróżnić te najstarsze o charakterystycznych maltańskich krzyżach wstawianych bezpośrednio do ziemi, bez kamiennych podstaw, od najnowszych, składających się zazwyczaj z trzech części – podstawy, cokołu i krzyża. Cmentarz okalają dwumetrowe, niedające większego cienia drobnolistne krzaki, przez co latem, w panujących tam upałach przyjmuje on kolor sawanny. Sucha trawa i setki pokrytych porostami wapiennych krzyży podkreśla obcość tej przestrzeni, uwypuklając żywe na zewnątrz. „Dziewczynka-wróżka” znajduje się w jego starszej części, w samym rogu, na lewo od wejścia. Wokół niej nie ma innych nagrobków, przez co już przy pierwszym wrażeniu wygląda na pochówek odmienny – eksterytorialny, usunięty z przestrzeni umarłych.

Wiadomo, iż w kątach cmentarza, czy przy granicach grzebano samobójców (najczęściej wisielców i topielców), tragicznie zmarłych, nieochrzczone dzieci oraz innowierców. Ten zwyczaj do dziś przestrzegany jest w Otrokowie na czynnym cmentarzu, który położony jest 200 metrów dalej. Usłyszałam o tym pod sklepem, czyli miejscem spotkań towarzyskich, a przez to najlepszym punktem informacyjnym. Mój rozmówca, mężczyzna w wieku 37 lat, gadatliwy kawaler spędzający tam wiele czasu, a co za tym idzie kontynuator tradycji mówionej, nie skąpił mi informacji. Chowanie wisielców i topielców z dala od zwykłych umarłych wyjaśniał, posługując się chrześcijańską kategorią grzechu, jednocześnie tłumaczył ich decyzje komplikacjami w życiu osobistym, odwołując się do terminologii psychologicznej. Ta ambiwalencja w stosunku do samobójców jest ciekawą transformacją, wynikającą najpewniej z oglądania coraz popularniejszych na Ukrainie programów telewizyjnych poświęconych zagadnieniom społecznym, albowiem nawet w czasach wojującego z religią komunizmu samobójcy byli skazani na społeczną śmierć.

Separacja wisielców, topielców, tragicznie umarłych, nieochrzczonych dzieci oraz innowierców od tych, którzy odeszli w sposób ludzki, wynika z ich nieuregulowanego stosunku do wiary. Samobójcy swoim czynem sprzeniewierzyli się prawom ustanowionym przez Boga, tragicznie umarli odeszli w grzechu, bo bez spowiedzi i ostatniego namaszczenia, dzieci nieochrzczone – rzecz jasna bez chrztu, zaś innowiercy już za życia znajdowali się w kategorii obcych – bezbożnych. Łączy ich nieuczestniczenie w którymś z najważniejszych rytuałów przejścia chrześcijanina, a więc w rytuale włączenia w ludzką ekumenę, jakim jest chrzest lub wyłączenia poprzez akt skruchy i prawdziwy pogrzeb (S. Sikora, Cmentarz. Antropologia pamięci, „Polska Sztuka Ludowa – Konteksty” 1986, t. 40, z. 1–2, s. 60). Podobnie jak wiedźmy, upiory, zmory, płanetników i inne istoty ludzkie czyniące zło za życia czeka ich pośmiertna ekskomunika uniemożliwiająca dostąpienia zbawienia. W ten sposób nie trafiają ani do piekła, ani do raju. Błąkając się w przestrzeni ludzkiej, stają się istotami przejściowymi, mediacyjnymi – demonami, które reprezentują Zaświaty. W Otrokowie wierzą, iż zwykli umarli odchodzą po roku, przy czym przez pierwszych 40 dni ich dusze krążą wokół gospodarstwa, by po tym czasie opuścić dom i odbyć podróż do wszystkich miejsc, w których niegdyś były. Jeden z moich rozmówców opowiadał o tym z radością, twierdząc, że dzięki temu po raz kolejny zobaczy Władywostok i Niemcy. Po roku dusza odchodzi do Boha, na nebo, jednak nadal może widzieć żywych, o ile ci przyjdą na cmentarz do południa. Jak pisze J.S. Bystroń: Chrystianizm przenosi te dusze (zmarłych) w zaświaty, do nieba czy do piekła... ale i tak niektóre dusze mogą się jeszcze pokazywać na tym świecie i wchodzić w kontakt z żywymi (J.S. Bystroń, Etnografia Polski, Warszawa 1947, s. 143).

To oddzielenie istot o demogennych właściwościach potwierdza historia badanego nagrobka, który wedle miejscowych przekazów stoi na mogile dziewczynki, mającej umiejętności leczenia i przepowiadania przyszłości. Wszystkie zagadywane przeze mnie osoby identyfikowały nagrobek i miejsce oraz opowiadały związaną z nim historię. Według nich owa diwczynka-worożka umarła od ukąszenia żmii, dlatego w celu upamiętnienia miejscowy kamieniarz wykuł podstawę nagrobka w kształcie zwiniętej gadziny. To jedynie początek legendy, która sądząc z przeprowadzonych przeze mnie rozmów z mieszkańcami w bardzo trwały i istotny sposób przełożyła się na miejscowe zwyczaje (istotny jest tu również wiek informatorów. By sprawdzić jak silny rezonans w miejscowej tradycji ma historia „dziewczynki” przeprowadziłam rozmowy z osobami w różnych grupach wiekowych, i tak: najmłodsza rozmówczyni miała 11 lat, zaś najstarszy wiekiem mężczyzna urodził się w roku 1924. Łącznie rozmawiałam z 14 osobami, w tym z jedną osobą pochodząca z sąsiedniej miejscowości – Tymkowa, pozostali byli z Otrokowa. Osoby te różnił nie tylko wiek, ale też wykształcenie oraz status społeczny: oprócz największej grupy, czyli miejscowych gospodarzy, rozmawiałam z nauczycielem historii, sołtysem, sklepową oraz pochodzącą z Otrokowa kobietą biznesu, która prowadzi dobrze prosperującą firmę w niedalekiej Nowej Uszycy).

NAGROBEK "DZIEWCZYNKI-WRÓŻKI"

Otóż, do tradycji mieszkańców Otrokowa należą magiczne praktyki przywoływania deszczu wykonywane właśnie przy tej mogile. Zapisałam wiele wariantów, niemniej wszystkie sposoby opierają się na okręcaniu krzyża wokół jego osi. Sam krzyż, który – warto dodać – jest zdekompletowany (brakuje połowy trzonu) i nosi wyraźne ślady naprawiania, tkwi bezpośrednio w okrągłej podstawie, przez co nagrobek wydaje się nie tylko odmienny, ale również dziwaczny. I tak, w czasie długotrwałej suszy do mogiły przychodzą kobiety, nalewają wody do widocznych w krzyżu zagłębień (które wyglądają jak próby naprawiania), a następnie go okręcają. Żadna z pytanych osób nie potrafiła powiedzieć, czy istotny jest kierunek obracania oraz o jakiej porze warto ten rytuał wykonywać. Podobnie z wodą, niektórzy z moich rozmówców twierdzili, iż powinna to być woda święcona, inni, że zwykła, bo swiaczenu wodu ne skriz’ można (tłum. święconą wodę nie wszędzie można). Kilku, spośród moich rozmówców twierdziło, iż na cmentarz powinny przychodzić młode wdowy, pozostali, iż jest to bez znaczenia, a nawet, że mogą to być mężczyźni. Tak czy inaczej wszyscy, prócz jednej osoby nie wyrażali najmniejszej wątpliwości co do skuteczności tej metody, wierząc, iż chmary sia powernut’ i obowiazkowo bodaj maleńkyj doszcz pide (chmury się rozejdą i obowiązkowo bodaj niewielki deszcz spadnie). W broszurze wydanej przez miejscowego nauczyciela pod opisem tego zwyczaju czytamy: W naszych czasach, jest to już fakt sprawdzony. Mimo wszystko istnieją siły wyższe, którymi można kierować za pomocą ludzkich czarów. (С. Гандзюк, Отроків. До кращого життя, Дрогобич 2008, s. 20).

DZIURY W KRZYŻU, DO KTÓRYCH ZGODNIE Z WIERZENIEM NALEŻY WLAĆ WODĘ

Istotne jest, iż jest to zwyczaj wciąż praktykowany, zaś osoby, które to wykonują, czują się w specjalny sposób odpowiedzialne za los całej wsi: Długo nie było deszczu, byłyśmy na polu, kopałyśmy. Deszczu nie ma, upał. W ogrodzie wszystko więdnie. To zaczęłyśmy rozmawiać: przecież mówią, że tam, na starym cmentarzu jest jakiś taki krzyż, że jakby nim pokręcić, to deszcz spadnie. Te kobiety posłuchały i dwie, dobrze pamiętam, że Żeńka chodziła, ale z kim ona chodziła, czy z Niną, czy z kim? I poszły tam na cmentarz, pokręciły krzyżem i był deszcz. I mówią: widzicie, dziękujcie nam, że deszcz spadł, bo to myśmy na cmentarz chodziły (mieszkanka Otrokowa, urodzona w 1936 r). Taka magiczna odpowiedzialność stanowi niezwykły kontrast do jej braku w przypadku dbania o materialną spuściznę kulturową czy ekologię. Jednakże jest to zrozumiałe, ponieważ brak deszczu w przypadku społeczności opierających swój byt na rolnictwie jest sprawą życia, natomiast dziedzictwo i ekologia, to wartości dodane, które w tym przypadku są obcym wtrętem – naszym (w rozumieniu wartości kultury miejskiej) desantem, mogącym, ale niemuszącym się tam przyjąć. Stąd rzeczony nagrobek w żaden sposób nie był i nie jest postrzegany jako część dziedzictwa kulturowego regionu, ale jako łącznik z zaświatami, dzięki którym można uzyskać potrzebne dobra.

Na postrzeganie przez mieszkańców Otrokowa tego pochówku jako medium wpływa kilka czynników, które spotęgowały się, czy to przez jego usytuowanie na przecięciu dwóch granic, czyli w rogu, czy poprzez charakterystyczną dla myślenia magicznego potrzebę wpływania na losy świata. Nie wiadomo, co w tym przypadku jest pierwotne, a co wtórne, tak czy inaczej mediacyjność tego miejsca nie tylko nie podlega dyskusji, ale przede wszystkim nie jest tematem ani refleksji, ani rozważań. Jest to zadanie antropologa.

Wiadomo, iż wedle tradycji pochowana jest tam dziewczynka (jeszcze nie kobieta) – innymi słowy dziecko. Ten fakt podkreślali moi rozmówcy, co zresztą ma istotne znaczenie, ponieważ dzieckiem w tradycyjnej wizji świata przestaje się być, gdy ujawniają się prokreacyjne funkcje (pierwsza menstruacja), a przez to następuje rozpad pierwotnej pełni na świat płciowy i dualistyczny, charakterystyczny dla przestrzeni śmiertelników. Dzieci, jako istoty bezpłciowe, nierozdzielne i w pewnym sensie wciąż scalone, mogą bezpośrednio uczestniczyć w sferze sacrum, odnajdywać wspólny język z innymi światami czy zwierzętami, stąd przypisywane są im umiejętności magiczne. Ich położenie wynikające z klasyfikacji taksonomicznej pozwala czerpać wiedzę z zaświatów, a przez to posiadać moce wróżebne i uzdrowicielskie. Ten specjalny status dzieci ma również swoje odzwierciedlenie w przestrzeni cmentarza, albowiem do dziś na wielu nekropoliach mają one swoje odrębne kwatery, często usytuowane właśnie nieopodal granicy (S. Sikora, op. cit., s. 61). W zwyczajach mantycznych wielu kultur traktowano dzieci jako wyrocznie, zaś kontakt z nimi mógł przybrać cechy kontaktu z sacrum, albowiem same, partycypując w tej sferze nabierały jej cech i właściwości, jednocześnie mogąc w ten sposób stać się istotami demonicznymi (P. Kowalski, Dziecko. Rajska niewinność, wróżby, magia. Wstęp do lektury postaci, „Literatura ludowa” 1996, 4/5, s. 27–28). Tak więc wiara, iż spoczywa tam dziecko o umiejętnościach wróżebnych, to kolejny (obok lokalizacji, czyli umiejscowienia na przecięciu dwóch granic oraz potrzeby wpływania na rzeczywistość) bardzo istotny czynnik, który zrodził zwyczaj obracania krzyża w celu sprowadzania deszczu, jednak nie ostatni.

Nagrobek, jak wspominałam, składa się z dwóch części: ułamanego krzyża oraz podstawy o średnicy ok. 70 cm z przedstawieniem zwiniętej – oplecionej wokół koła – gadziny. Miejscowa legenda mówi, że taką formę zaleciła wykuć kamieniarzowi kobieta, która sama parała się magią. Wizerunek żmii połączony z przekonaniem o wróżebnych zdolnościach dziewczynki stworzył mieszkańcom Otrokowa przestrzeń dla magicznych wyobrażeń mających swój fundament w ludowej wizji świata. I tak, w planie kosmogonicznym wąż czy żmija umiejscawiane są na biegunie przeciwległym do domeny Gromowładcy. Reprezentują noc, są wrogami dnia, światła, ognia i słońca, więc wyzwalają żywioły destrukcji i zabijania. W wierzeniach ludowych przetrwało przekonanie, iż żmije grzejąc się na słońcu piją słoneczną energię (A. Gieysztor, Mitologia słowiańska, Warszawa 1982, s. 133) – są wysłannikami śmierci. Jednocześnie gady i płazy poprzez bezpośredni kontakt z ziemią mają naturę chtoniczną, a przez swoją władzę nad zjawiskami atmosferycznymi – cechy akwatyczne. Dodatkowo wszystkie wersje mitu kosmogonicznego, pomimo różnych wariacji w obrębie fabuły, zawsze zawierają informację o tym, że Ziemia powstała jako rezultat współpracy dwóch sił antagonistycznych: Boga i Szatana, którego łączono z morzem. W konsekwencji tych działań zrodziła się opozycja „ogień – woda”. Tę symbolikę mitu można odnaleźć w powiedzeniu ludowym, że świat powstał z cara – ognia i carycy – wody, przy czym każdemu z żywiołów przypisana jest płeć, co oznacza, że w pierwotnej sytuacji mitycznej pierwiastek żeński został przypisany sferze chtoniczno-akwatycznej, reprezentowanej przez Szatana (J. R. Tomiccy, Drzewo życia, Białystok 1975, s. 29). Stąd zbudowanie logicznego łańcucha: dziewczynka wróżka – żmija – woda – władza nad zjawiskami atmosferycznymi wydaje się być naturalną konsekwencją ludowych wyobrażeń kosmogonicznych. Co więcej, dziwne by było, gdyby tak odmienny nagrobek, nie tylko stojący w najbardziej skrajnej części cmentarza, ale i z wizerunkiem gadziny nie doczekał się własnej opowieści.

PODSTAWA NAGROBKA "DZIEWCZYNKI-WRÓŻKI" W KSZTAŁCIE ZWINIĘTEJ HADZIUKI

W Otrokowie wykorzystanie przestrzeni cmentarnej do magicznych praktyk spotyka się również w innych formach. I tak, by wywołać deszcz i zaradzić potencjalnemu nieurodzajowi, w mogiłę utopionego wbijało się kołek i nalewało wody w powstałą w ten sposób dziurę (С. Гандзюк, op. cit., s. 20.). O takim sposobie pamiętał jedynie najstarszy spośród moich rozmówców, jednak, podobnie jak w przypadku nagrobka z wizerunkiem żmii, zapewniał, że był to sposób bardzo skuteczny. Ten zwyczaj ma rzecz jasna strukturę analogiczną do działań nad nagrobkiem „dziewczynki-wróżki”, z tą różnicą, iż istotą demogenną władającą zjawiskami atmosferycznymi w tym przypadku nie jest dziecko ukąszone przez żmiję, ale topielec. W wielu przekazach ludowych pojawia się on jako postać ambiwalentna, z jednej strony szkodząca ludziom, ale również mogąca ostrzec przed niebezpieczeństwem czy złą pogodą (A. Mianecki, Postać demona wodnego w ludowych przekazach wierzeniowych, „Literatura ludowa” 2002, 2, s. 11. Taka dwuznaczność jest cechą wszystkich demonów, stąd wykorzystanie ich siły, wiedzy i mocy w praktykach magicznych jest nie tyle pomocne, co nieodzowne. Medycyna ludowa to w istocie ciągłe pertraktacje z zaświatami). Cmentarz, jako przestrzeń obca, choć znajdująca się w sferze życia i funkcjonowania ludzi, ma wszelkie cechy zaświatów. Oczywiście, tak jak i w przypadku przestrzeni pozacmentarnej, są na nim miejsca bardziej i mniej niebezpieczne – bardziej i mniej sakralne. Wiadomo, iż w wierzeniach ludowych każda ziemia z cmentarza jest ziemią martwą, jednak bardziej szkodliwa dla żywych będzie wzięta z konkretnego miejsca i konkretnej mogiły, niż jakakolwiek. Ziemia z mogiły osoby zmarłej śmiercią tragiczną, zgodnie z zasadą analogii może ściągnąć tragiczną śmierć na osobę, której się ją podrzuci. Opowieści o odsypywaniu martwej ziemi czy podlewaniu martwej wody (jest to woda po umyciu nieboszczyka, którą wylewa się na próg, pod dom, na granicę gospodarstwa lub w inne miejsce, tak by zaszkodzić osobie, która przez nią przestąpi) są bardzo powszechne na całej Ukrainie. Otroków w tym przypadku, wprawdzie dziwnie to zabrzmi, nie odbiega od normy. Niemal wszyscy moi rozmówcy potwierdzali istnienie takiego faktu, choć zazwyczaj opatrywali to wyrazami dezaprobaty, a jako wykonawców wskazywali wiedźmy, które z cmentarza prócz ziemi mogą wynosić też ludzkie łzy, by podlewać je innym i w ten sposób zsyłać chorobę, smutek, czy śmierć.

* * *

Minął pierwszy tydzień pracy w ramach projektu „Wspólne zapomniane dziedzictwo”, w czasie którego wyremontowaliśmy niemal całą starszą część cmentarzaw Otrokowie. Pozostały jedynie szlify i nietknięty nagrobek diwczynky-worożky. Dylemat: wyremontować czy pozostawić w stanie nienaruszonym wciąż pozostawał nierozstrzygnięty. A przecież fragment ułamanego krzyża mógł leżeć w ziemi – wystarczyłoby wyczyścić, wysuszyć, wstawić dybel i skleić żywicą. Ale czy w ten sposób nie naruszylibyśmy miejscowej legendy? A gdyby po tym działaniu okręcanie krzyża wokół osi w przekonaniu mieszkańców przestało być skuteczne? – to z rekonstruktorów stalibyśmy się barbarzyńcami. Zniszczylibyśmy zwyczaj pielęgnowany przez kolejne pokolenia, pozostalibyśmy w pamięci, jako ignoranci. Nasza misja polegająca na przekazywaniu wartości dbania o dziedzictwo skończyłaby się fiaskiem. Bo czy dziedzictwo materialne istotniejsze jest od spuścizny duchowej?

W TRAKCIE "ODKOPYWANIA PRAWDY"

Słońce chyliło się ku zachodowi. Kończąc ostatni dzień pracy na starej części cmentarza, podeszłam do oświetlonego bocznym światłem pomnika. Długie promienie padały na krzyż, uwypuklając niewidoczną w innym świetle inskrypcję. Łaciński alfabet ułożył się w napis Jan, widziany do góry nogami. Zdziwienie i poczucie obcowania z tajemnicą sprawiły, że nikomu tego nie zdradziłam. A może bałam się symbolicznego morderstwa dziewczynki-wróżki, anihilacji jej bytu, który stał się dla otrokowian realny? Kiedy zapadł zmierzch i wolontariusze wyszli z cmentarza, powiedziałam o tym Szymonowi. Wyciągnęliśmy krzyż i oświetlając go latarką żmudnie, litera po literze odszyfrowaliśmy: „Z pokorą głos swoy wznoszę / chrześci(...) nie pokornie proszę / zmów pacierz za duszę mo(...) / Jan”. Ułamany krzyż przecinał inskrypcję. Ani nazwiska, ani daty. Choć i ta ogólna informacja powiedziała wiele. Pochowany był Polak, Jan. Katolik na cmentarzu prawosławnym – obcy.

W nocy, raptem z zupełnej ciszy wyrwało się wycie wiatru. Potężny podmuch zerwał tropik z namiotu i łomotał nim o drzewa. W bezdźwięcznych wyładowaniach atmosferycznych, walcząc z wiatrem naciągaliśmy sznurki. Kilkanaście minut grozy w oświetlonym przez błyskawice cmentarzu i skowycie przyrody przywodziło na myśl karę. Zemstę za złamanie tabu. Nad ranem zaczął padać deszcz. Mierząc się w duchu z własnym sceptycyzmem, żartowaliśmy, że to za naszą sprawą. Jednak pobudzona wcześniejszego wieczora ciekawość nie dała za wygraną – postanowiliśmy sprawdzić, czy i ten nagrobek, podobnie jak reszta posiada płytę. Wzięliśmy się do roboty i już przy pierwszym wbiciu szpadla słychać było charakterystyczny szczęk kamienia. Płyta leżała na głębokości 20-30 centymetrów. Łopata za łopatą odgarnialiśmy ziemię i wydobywaliśmy na światło prawdę. Na popękanej płaszczyźnie, w wyraźnie wydzielonym polu inskrypcyjnym widniał napis: „DOM / zwłok Jana / Myśl(...)kiego / um. 27 kwietnia 1831 / (...)”, reszta była nieczytelna.

FRAGMENT INSKRYPCJI W JĘZYKU POLSKIM NA PŁYCIE

Do południa deszcz przerodził się w ulewę. Potężny wiatr przez kolejne trzy dni zrywał płachty w obozowisku. Wolontariusze, którzy tego dna przenieśli się na cmentarz, spali we wspólnym namiocie, bo każdy inny trudno było rozbić w tych warunkach. Nie wiem, czy to wiatr rwał na strzępy nasz racjonalizm, ale do śmiechu nie byliśmy już skorzy. Po kilku dniach odwiedziło nas na cmentarzu trzech miejscowych gospodarzy – patrzyli na nas z wyrzutem, mówiąc, że takiej wichury dawno u nich nie było. I... że nasza to wina.

Płyta została zasypana ostatniego dnia, ułamany krzyż wstawiony do podstawy w kształcie żmii. Otroków opuszczaliśmy z pytaniami. Kim był Jan Myśl(...)ki? Czy żmija, to wąż eskulapa, a Jan był lekarzem pracującym w dobrach Ignacego Ścibora Marchockiego? Jeżeli tak, to czemu nie został pochowany na katolickim cmentarzu w Mińkowcach? Czy dobrze zrobiliśmy zagrzebując prawdę, na rzecz zmyślonej opowieści? Na jak długo przedłużyliśmy żywot „dziewczynce-wróżce”? Czy barbarzyńcą jest ten, co skrywa prawdę, czy ten, co wydobywając ją niszczy świat pięknie skonstruowanej opowieści?

Wyjechaliśmy nieco inni.


Olga Solarz – dr etnologii, pracuje w PWSW w Przemyślu, zajmuje się ukraińską magią ludową, autorka książki „Język magii – magia języka” oraz szeregu artykułów poświęconych wierzeniom magicznym w obrzędowości rodzinnej i kalendarzowej; od 1997 roku prowadzi badania terenowe na Ukrainie, zaś od lat pięciu na Bojkowszczyźnie. Członkini zarządu Stowarzyszenia Magurycz. Koordynator projektu „Wspólne zapomniane dziedzictwo”.