Moje dzieci marudzą,
jęczą, kwękają. Zwłaszcza dziecko starsze. Że daleko i nogi
bolą, że się nie chce, że nuuudno. I że to w ogóle wszystko
przeze mnie. I żebym kupiła! Co nam kupiłaś? Nic?!
Ale nie zawsze tak
jest.
Pojechałyśmy na
rowerach do lasu na jagody. Dość
daleko. A jagód rosło tyle, co kot napłakał. Jednak każda to był
łup, wszystkie należało liczyć.
Uzbierałyśmy ich może 20, a może 25, kiedy zaczęło grzmieć.
Zanim dotarłyśmy do zadaszonej wiaty, byłyśmy już przemoczone.
Liczyłam sekundy od błyskawicy do grzmotu: 9, 7, 6... wtedy
przestałam liczyć.
Znalazłam na dnie plecaka pokruszone suchary, które okazały się
niespodziewanie smaczne, a pomiędzy nimi klucze zgubione co najmniej
dwa miesiące temu. Dziewczyny postanowiły, że jagody zjedzą
dopiero w domu.
Dwie przemoczone i
zmarznięte dziewczynki (z równie przemoczoną i zmarzniętą mamą)
w lesie, pod niewielką wiatą, w czasie burzy. Myślicie, że
marudziły? No, może odrobinę. Prawie wcale.
Tak samo bywało w
drodze. Podróżowały po kilkanaście godzin pociągami, autobusami,
spały jedna z nogami na twarzy drugiej w zatłoczonym przedziale,
koczowały w środku nocy na dworcu, bo przesiadka. Żadnego prawie
jęczenia.
No
i kupowanie. Myślałam o tym ostatnio, włączyłam radio i
usłyszałam słowa piosenki: „chciałam
więcej
niż mogłam unieść...”. Może nie tylko półki uginają się
pod absurdalnym ciężarem pluszaków, ale dziecięce plecy też?
Może
nie o to chodzi, by dzieciom dawać i dawać? Czyżby bardziej
potrzebowały tego, by zmarznąć i zmoknąć? I by móc się później
rozgrzać pijąc ciepłe kakao?
I
dopiero na koniec zjeść tych kilka przepysznych jagód?