sobota, 28 grudnia 2013

Nie musi się udać


Gdy byłam w ciąży, obawiałam się poronienia. Wydawało mi się, że to zupełnie naturalna obawa, ciąże czasem przecież kończą się niepowodzeniem. Pamiętałam, jak moja bliska koleżanka z wielką radością dzwoniła do wielu osób ze swojego otoczenia, by podzielić się z nimi dobrą wiadomością. Pamiętałam też, jak trudne potem było dla niej odpowiadanie na pytania tych osób – że nie, jednak nie.

Obawiałam się więc poronienia. Ta obawa nie wydawała mi się dziwna, ale dziwiła mnie reakcja części osób, którym o niej mówiłam. Odpowiedzią bywało żachnięcie się i nakaz, by myśleć pozytywnie. Zamykało mi to usta i sprawiało, że zostawałam sama z moją obawą. Tak jakby pozwolenie sobie na czarne myśli stanowiło dowód mojej winy, gdyby jednak coś poszło nie tak.

Myśl pozytywnie, a na pewno wszystko będzie dobrze! Pisałam już o tym tu i tu. Coraz wyraźniej widzę, ile lęku kryje się w tym nakazie! Przede wszystkim twi w nim przekonanie, że musi być dobrze, musi się udać, musi być tak, jak sobie życzymy. Bogowie mają nam służyć, los prowadzić do celów, które sobie upatrzyliśmy. Tylko wtedy będziemy szczęśliwi. Targujemy się, zaczarowujemy rzeczywistość, afirmujemy. Moje córki, gdy miały jakieś 2-3 lata, mówiły: „ale ja chcę!” i to krótkie, rozczulające zdanie miało wyjaśnić wszystko. Przecież chcę.

A jednak bywa tak, że nie dostajemy tego, czego tak mocno pragniemy. Mimo chcenia z samej głębi duszy, mimo pozytywnego myślenia, mimo odganiania mrocznych obaw. Przeczuwam, że dopiero zaakceptowanie również takiej możliwości daje prawdziwą wolność. Pozwala ono też wybierać coraz to nowe drogi, zaglądać przez kolejne dziurki od klucza i otwierać kolejne drzwi. Skoro nie musi się udać, mam prawo do smutku i rozpaczy, ale mam też prawo iść dalej. Nigdy nie wiem, kogo i co spotkam na swojej drodze. Wtedy łatwiej też stracić na jakiś czas z oczu cel i rozejrzeć się wokół siebie. A to może być naprawdę ciekawe.


niedziela, 22 grudnia 2013

Czyje nazwisko jest moje?


Słyszałam kiedyś taki kawał. Pewna kobieta miała siedmiu synów i wszystkim dała na imię Witek. Przyjechał do niej dziennikarz i pyta: to taka ciekawa decyzja, ale dlaczego właściwie dała pani wszystkim swoim synom tak samo na imię? A wie pan, to bardzo wygodne. Wołam na przykład: Witek, obiad! - i wszyscy przybiegają. Albo wołam: Witek, umyj zęby! - i wszyscy przybiegają. No dobrze, dobrze, ale jak pani chce z którymś porozmawiać tak bardziej indywidualnie, to co wtedy? A jak indywidualnie, to wtedy, proszę pana, wołam po nazwisku.

Czterdziestka na karku (no, prawie), wiek średni, wokoło mnie sporo znajomych jest w trakcie albo już po rozwodzie. Niektóre koleżanki wracają do swoich panieńskich nazwisk, z radością, z uczuciem ulgi, z nadzieją uwolnienia się, powrotu do siebie, do własnej, pojedynczej tożsamości. A jeśli mają dzieci i zwiążą się z kimś innym, to jest jak w prawdziwej patologicznej rodzinie – każdy ma inne nazwisko. Oczywiście o tej patologicznej rodzinie piszę ironicznie, po pierwsze dlatego, że wciąż jednak takie skojarzenie się nasuwa, a po drugie dlatego, że wcale nie wierzę w jego słuszność. 

Jedno wspólne nazwisko dla wszystkich członków podstawowej komórki społecznej – rodziny. Dla męża i taty, żony i mamy, i dla dzieci. Wtedy wszyscy wiedzą, na czym stoją. Nawet moja 5-letnia córka świetnie sobie z tego zdaje sprawę. Gdy wyjątkowo nie ja prowadziłam samochód, lecz mój kolega, oznajmiła: teraz jest tak, jak być powinno, mężczyzna prowadzi.

Wspólne nazwisko oznacza też zlanie się dwóch odrębnych bytów w jeden. Tworzy się wspólna tożsamość. Oczywiście że tak, o to też chodzi, po to się wiążemy, a nawet nie da się inaczej. Rachel Cusk, autorka książki „Po. O małżeństwie i rozstaniu” mówi o tym tak: „Myślałam, że to będzie miejsce, do którego wejdę i zachowam w nim siebie, i że jeśli kiedyś zdarzy się, że będę musiała z niego wyjść, to wyjdę z niego razem z tym swoim ja, które pozostanie nietknięte. Okazało się, że bardzo się myliłam (…) w momencie, w którym zawierasz małżeństwo, przestajesz istnieć. Nie ma jakiegoś ja, jest tylko ta nowa, wspólna tożsamość i nie można, ot tak, któregoś dnia tego procesu cofnąć. Stajesz się kimś zupełnie innym. Nieodwracalnie”.

Podobnie to odczuwam. I myślę, że zmiana nazwiska przez kobietę jeszcze tę utratę tożsamości przyklepuje. Nie potrafię ocenić, czy to dobrze czy źle. Czy sprzyja trawłości małżeństwa i poczuciu szczęścia tworzących je osób. Jest to rodzaj odcięcia korzeni, pożegnania przeszłości w momencie ślubu. Później, dopóki małżeństwo trwa, niewiele już się o tym myśli.

A jeśli nie trwa? „Po” można wrócić do panieńskiego nazwiska, chociaż przecież już nie jest się tamtą kobietą. Można zostawić sobie nazwisko męża, zwłaszcza jeśli jest to również nazwisko dzieci. Można też po jakimś czasie znowu wyjść za mąż – i co wtedy? To jak w „Solaris” Lema: wciąż ta sama dziewczyna przychodzi po raz pierwszy i ma na sobie sukienkę bez guzików ani suwaka, którą musi rozpruć, bo inaczej nie może jej zdjąć. Nie, to przecież niemożliwe.

Fantazjuję o świecie, w którym dziewczynki dziedziczą nazwiska po matkach, a chłopcy po ojcach, zaś w dniu ślubu nikt nazwiska nie zmienia. Taka fantazja przynosi mi ulgę.

sobota, 14 grudnia 2013

Bez metod wychowawczych

Każdy rodzic może sobie naturalnie postawić pytanie: Czy woli mieć dziecko zdrowe duchowo, czy też dziecko posłuszne? Bo nie da się mieć obu tych rzeczy naraz! - Jesper Juul

Zostałam wychowana zgodnie z powiedzeniem, że ryby i dzieci głosu nie mają. Nie decydują, lecz słuchają dorosłych, którzy są przecież starsi i mądrzejsi. Nie sprawiają też kłopotów: nie chorują za dużo, nie krzyczą, dobrze się uczą. Ale nade wszystko są posłuszne. Czas na własne wybory przyjdzie dopiero wtedy, gdy dorosną i będą potrafiły się same utrzymać. Z pierwszym powiedzeniem wiąże się też drugie: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. 

I choć oba powiedzonka były przytaczane zawsze żartobliwie, to jednak naprawdę wkroczyłam w dorosłe życie z przekonaniem, że dzieci powinny być posłuszne. Wydawało mi się, że posłuszne dziecko stanowi dowód kompetencji wychowawczych rodzica. Taki rodzic najwyraźniej wie, jak należy postępować.

Myślenie o wychowaniu koncentruje się przeważnie właśnie na tym, co zrobić, by dzieci postępowały tak, jak sobie tego życzą dorośli. Jest wiele wytycznych, jak to osiągnąć. Najczęściej mówi się o spójnym systemie kar i nagród, przy czym kary muszą być koniecznie egzekwowane, a dorośli konsekwentni i jednomyślni. I choć ten zestaw wytycznych z czasem przestał mi odpowiadać, to nadal szukałam jakichś - choć innych - metod wychowawczych. Widzę, że nie jestem w tym odosobniona, rodzice zaniepokojeni zachowaniem swoich dzieci na ogół pytają o sposoby. Mówią: próbowaliśmy już tego, tego i tego, ale nic nie działa.

Jak to wymownie ujął Alfie Kohn: "I kara, i odmowa miłości komunikują dzieciom, że jeśli robią coś, co się nam nie podoba, to my, aby wymusić na nich zmianę zachowania, zadamy im cierpienie".

Od 3 lat czytam Agnieszkę Stein, a od roku też Jarka Żylińskiego i moje myślenie powoli się zmienia. To nie metody są najważniejsze, ale uczucia i potrzeby. I relacje, począwszy od relacji z samą sobą, gdy pytam siebie: co czuję i czego potrzebuję? Następnie są to relacje z innymi ludźmi, też z dziećmi, gdy pytam ich o to samo albo po prostu uważnie patrzę. Sądzę teraz, że serdeczne zainteresowanie i próba zrozumienia to jedne z najlepszych prezentów, jakie można dać drugiemu człowiekowi. 

Gdy zajrzymy w swoją duszę i w duszę dziecka, może się okazać, że nie chcemy już wymuszać posłuszeństwa. Metody okażą się drugorzędne. Jak to ujęła pewna mama: zachowanie mojego syna w zasadzie się nie zmieniło, ale zmieniło się moje myślenie i teraz mam wszystko ogarnięte. 

środa, 4 grudnia 2013

Żywa woda, martwa woda

Woda jest moim żywiołem. Śni mi się na najróżniejsze sposoby: jako wartki, spieniony strumień połyskujący w promieniach słońca, tak piękny, że aż zapiera dech; jako trudna do przebycia rzeka; jako niepokojąco ciche i nieruchome morze; jako jezioro, w którym nurkuję i nie potrafię wypłynąć na powierzchnię; jako mroczna woda spływająca po bruku. Na jawie bardzo lubię pływać. Największą przyjemność sprawia mi przepłynięcie na drugi brzeg jeziora. Płynę żabką, nie zanurząjąc głowy, zgrywając ruchy rąk i nóg z oddechem. Ludzie zostają daleko, widzę otaczający jezioro las i niebo nad głową. Lubię odczucie towarzyszące rozgarnianiu wody, dotyk powierzchni jeziora na skórze, różnicę pomiędzy wodą i powietrzem, a także gdy woda jest cieplejsza na powierzchni i chłodniejsza głębiej. Lubię świadomość, że mam dość sił, by płynąć tylko dzięki prawności moich mięśni. Pierwszą córkę urodziłam w wodzie.

Woda jest moim żywiołem. Może dlatego pociąga mnie w bajkach motyw żywej wody. Kojarzy mi się z przyjemnością czerpaną z seksu, z wodami płodowymi, z fascynacją naukowców odkrywających ślady wody na innych planetach: może tam jest, może było kiedyś... życie. Żywą wodę trudno zdobyć, wymaga to czasu i cierpliwości albo posiadania specjalnych mocy. Trzeba po nią iść na koniec świata, do odległego źródła. Leczy ciężko chorych, a nawet przywraca życie umarłym. Szczególnie podoba mi się polska bajka (musi gdzieś być w całym tym moim bałaganie, ale nie wiem gdzie, a tytułu nie pamiętam) o synu szukającym żywej wody, aby ocalić umierającego ojca. Drogocenne lekarstwo znajduje się w zamku strzeżonym przez trójgłową bestię. Chłopcu udaje się ułaskawić głowy bestii pozyskanymi wcześniej podarunkami. Głębiej w sali siedzi piękna dziewczyna i rozpaczliwie płacze. Bohater bajki musi podjąć decyzję: jeśli weźmie stojący na stoliku flakonik z żywą wodą, ocali ojca, ale dziewczyna umrze; jeśli podejdzie do dziewczyny, nie dostanie żywej wody. Chłopiec chce wziąć flakonik, jednak kierowany empatią, odruchem serca, podbiega do dziewczyny i ociera jej chusteczką łzy. Wtedy znikają bestia i flakonik. Bohater zabiera dziewczynę do domu, a gdy stają nad łożem umierającego ojca, dziewczyna wyciska z chusteczki łzy – i okazuje się, że to właśnie jest żywa woda, która uzdrawia ojca. Chłopiec zdobył ją dzięki temu, że z niej zrezygnował. Okazało się, że żywa woda tryska tam, gdzie jest dbałość, wrażliwość i troska. Drugi człowiek nie może być środkiem wiodącym ku niej.

Podoba mi się też bajka o żabie, która wypiła całą wodę na ziemi. Siedziała potem nadęta i miała w nosie spękaną ziemię i spragnione zwierzęta. Wiecie, jak wygląda nadęta żaba, prawda? Na szczęście węgorze uratowały świat przed zagładą rozśmieszając żabę swoimi śmiałymi wygibasami tak, że ta nie mogła wytrzymać, ryknęła śmiechem - i wypluła całą zagarniętą wodę.

Chichocząca wesoło żaba prowadzi z kolei moje myśli ku bogince Baubo. Choć czytaliśmy mity greckie, to jednak o Baubo nie uczyliśmy się w szkole. Również w tej opowieści światu grozi zagłada z powodu suszy i nieurodzaju. Ich przyczyna tkwi w rozpaczy Demeter, która odmawia jedzenia i picia po tym, jak Hades porwał i zatrzymał w podziemnym świecie jej córkę Persefonę. Baubo – boginka śmiechu i swawoli – postanawia pocieszyć Demeter. „Przemawiająca spomiędzy nóg” nie ma głowy, patrzy sutkami i mówi waginą. Clarissa Pinkola Estes w „Biegnącej z Wilkami” tak opisuje tę chwilę:

W istocie tańcząca żeńska postać była zaczarowana; nie miała głowy, jej oczami były sutki, a pochwa ustami. To właśnie te usta zaczęły opowiadać Demeter zabawne, rubaszne historyjki. Demeter najpierw się uśmiechnęła, potem zaczęła chichotać, aż wybuchnęła śmiechem z głębi brzucha. Śmiały się razem, mała brzuchata boginka Baubo i potężna Matka-Ziemia, Demeter.

Śmiech wydobył Demeter z rozpaczy i dał jej siłę do dalszych poszukiwań. W końcu z pomocą Baubo, starej Hekate i boga słońca, Heliosa, odnalazła swą córkę. Persefona została zwrócona matce. Cały świat, ziemia i łona kobiet znów zaczęły rodzić.

[…] Mała brzuchata boginka Baubo podsuwa interesującą myśl, że trochę rubasznego humoru może dopomóc w przełamaniu depresji. To prawda, że może tego dokonać pewien rodzaj śmiechu, który budzą te wszystkie kobiece opowieści — opowieści czasem tak wulgarne, że aż niesmaczne. Te opowieści pobudzają libido. Rozpalają w kobiecie ogień, przywracają zainteresowanie życiem. Właśnie tego nam trzeba — brzuchatych boginek i śmiechu z głębi brzucha." Wspaniałym zbiorem rubasznego, babskiego humoru jest komiks Marjane Satrapi „Wyszywanki” - polecam.

Jest też martwa woda. O zwyczajach z nią związanych, powszechnych na Ukrainie, przeczytałam w tekście Pochowana prawda. Martwa jest woda, którą obmywano nieboszczyka. Martwe są też ludzkie łzy wyniesione przez wiedźmę z cmentarza. Taką wodę „wylewa się na próg, pod dom, na granicę gospodarstwa lub w inne miejsce, tak by zaszkodzić osobie, która przez nią przestąpi”. A więc znowu łzy. Jednak tym razem nie człowiek jest celem, złodziej łez nie ociera ich po to, by pocieszyć, lecz aby komuś innemu zaszkodzić. Płaczący człowiek jest używany jako środek prowadzący do celu. Jako producent drogocennych łez. I sądzę, że nawet gdyby cel był szczytny, taka woda musiałby być martwa.

I tak te skojarzenia płyną, jak woda. Od otartych, życiodajnych łez po rubaszne żarty, które ratują świat od suszy. Żywa woda to troska, chęć pocieszenia, zamiany płaczu w śmiech. Przyjemność czerpana z seksu, wody płodowe i fascynacja naukowców, gdy na odległej planecie odkryją ślady wody...

niedziela, 1 grudnia 2013

Dlaczego warto mieć siostrę?

Nikt tak jak starsza siostra:
  • Nie ma równie wspaniałych pomysłów na zabawy.
  • Nie przygotuje do szkoły („Mamo, ale dziś była męcząca ta zabawa... tyle szlaczków i liter”).
  • Nie nauczy dni tygodnia przy okazji skakania w gumę, i wielu, wielu innych rzeczy.
  • Nie nauczy odporności wobec nacisków i polegania na własnym zdaniu („Mamo, a ona mówi, że tam jest miasto!” - „A ty uważasz, że jest?” - „Nie ma!”).
  • Nie nauczy podstaw logiki („Mamo, ja czekam, aż ona się ze mną pobawi, a ona czeka, aż przestanę czekać!”).
  • Nie nawiedzi w snach („Mamo, ja ją zabiję packą na muchy!” - powiedziane w chwili budzenia się ze snu).
  • Nie pokaże lepiej, że miłość bywa szorstka, a przyjaźń pełna konfliktów, a jednak trwa z dnia na dzień.

Nikt tak jak młodsza siostra:
  • Zawołana nie przybiegnie natychmiast i bez ociągania („Chodź, idziemy się bawić!”).
  • Nie doceni umiejętności wychowawczych i nie pokaże sprawczości (starsza nie pozwala młodszej wchodzić z nocnikiem do swojego pokoju, więc młodsza siedzi na nocniku pod drzwiami).
  • Nie będzie podziwiał różnych umiejętności i dzieł ani starał się naśladować („Mamo, ona znowu zgapia!”).
  • Nie będzie się bawił w to, na co starsza ma ochotę, ani wykonywał zadań.
  • Nie będzie się liczył ze zdaniem („Jak myślisz, który obrazek jest ładniejszy?”).
  • Nie będzie wciąż dążył do kontaktu, wybaczał krytyki i chwil niechęci.

No i nikt tak jak siostra nie pozwoli zmniejszyć o połowę presji całej tej rodzicielskiej miłości, nadopiekuńczości, szaleństwa, zaborczości, kryzysów, braku czasu i uwagi.

P.S.

Moje córki nie przytulają się do siebie, nie chodzą za rączki i nie wyznają sobie miłości. Zdarza się im za to mówić o nienawiści i każda z nich wolałaby, by drugiej nie było. Kiedyś był to dla mnie duży problem i miałam do nich żal, zwłaszcza do starszej. A jednak w końcu się pogodziłam, że jest jak jest. I nie wiem, czy ich relacja się z czasem poprawiła, czy też ja zaczęłam bardziej dostrzegać to, co dobre.

W ostatnie wakacje spędziliśmy kilka dni w niemal idealnej moim zdaniem chatce studenckiej. Nie dość że mimo długiego weekendu nie było tam żadnych turystów oprócz nas, to jeszcze trafił się nam bardzo sympatyczny chatkowy. Twierdził, że moje córki bardzo ładnie się ze sobą bawią i argumentował to w ten sposób, że jego siostrzeńcy są jeszcze gorsi. Gdy starsza na pytanie młodszej: „ładnie narysowałam?”, odpowiedziała: „obrzydliwie”, chatkowy roześmiał się i stwierdził żartobliwie: „na starszą siostrę zawsze można liczyć”. Zrozumiecie albo nie, ale jestem mu za to zdanie wdzięczna.