czwartek, 27 września 2012
sobota, 22 września 2012
Pozwolić się kochać
Kobiecie
tkwiącej w nieudanym związku bardzo trudno patrzeć na szczęśliwe
pary i słuchać opowieści kochanych kobiet. To nagłe ukłucie bólu
i zazdrości, głuchy smutek później. Że wieczorem ona
grzeje stopy o jego stopy. Że przynosi do pracy kanapki przez niego
zrobione. Że on tłumaczy synom: „Dbajcie o mamę, widzicie, jest
zmęczona”. Więc tak może być?
Ludzie dbają o siebie, okazują troskę, sprawiają sobie
przyjemności?
Łatwiej stwierdzić,
że faceci są do bani jako gatunek i że nie ma udanych związków.
To prawda, znam niewiele szczęśliwych par. Ale kilka jednak
zdarzyło mi się spotkać. Słucham
uważnie, jak to robią. Szukam podpowiedzi, kierunkowskazów,
opowieści. Największe wrażenie zrobiło na mnie wyznanie
koleżanki. Zawsze mówiła bardzo ciepło o swoim mężu i
twierdziła, że nigdy nie żałowała decyzji o poślubieniu tego
właśnie człowieka. Jak to się zaczęło? - zapytałam.
Odpowiedziała: Pozwoliłam się kochać.
Kobiety, które znam,
dużo dają. Starają się, zabiegają, dogadzają. Są bardzo
aktywne. Manipulują, wymuszają, domagają się. Być
może w ten sposób same tworzą złudzenie, że są kochane. Nie
czekają, aż on się postara. Gdyby się nie doczekały, czułyby
się zbyt bezradne.
A może rację miały
nasze babcie? Że to on powinien się starać.
Zapraszać, rozpieszczać,
obdarowywać. A rolą kobiety jest pozwolić
się kochać?
sobota, 8 września 2012
Jak rozpoznać anioła?
Gdyby nie było
diabłów, nie istniałyby anioły – stwierdziła moja ośmioletnia
córka. Pokazałam dziewczynom ukryty wśród drzew, stary, żydowski
cmentarz, więc temat śmierci, aniołów i diabłów zawisł w
powietrzu. Dlaczego? – zapytałam. Bo jak moglibyśmy rozróżnić?
– odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Tak, córeczko, tak!
Mądrzy ludzie zastanawiają się nad tym od wieków. Nie ma światła
bez ciemności, radości bez smutku, bogactwa bez biedy, zdrowia bez
choroby, piękna bez brzydoty, miłości bez nienawiści... Nasze
spostrzeżenia zależą od punktu odniesienia, od kontekstu.
Przeciwieństwa razem tworzą całość, nie mogą istnieć jedno w
oderwaniu od drugiego.
Lubię ten sposób
myślenia, choć nie zawsze potrafię się pod niego podłączyć.
Wiem, że nazywa się cyrkularnym w przeciwieństwie do liniowego, i
że jest bardziej typowy dla kultury wschodniej niż zachodniej. Aby
wytłumaczyć, o co chodzi, często podaje się przykład dwóch
pociągów. Na pewno to znacie: Siedzicie w pociągu i wyglądacie
przez okno, na torze obok stoi drugi pociąg. Wasz rusza. Okazuje
się jednak, że nie, wasz pociąg nadal stoi, odjechał ten drugi.
Chwilę wcześniej zabrakło Wam punktu odniesienia, który
umożliwiłby stwierdzenie, który z pociągów był w ruchu, a który
stał. Dopiero widok peronu, drzew, ławek... uświadomił Wam, że
nigdzie jeszcze nie jedziecie. Przedtem nie mogliście rozróżnić.
Ten sposób myślenia
kojarzy mi się z poszerzaniem perspektywy. Nie możemy tylko żyć
nie umierając. Nie możemy wciąż się cieszyć, nie odczuwając
smutku. Jeśli nie dostrzegamy przeciwieństwa, nie cenimy tego, co
mamy. Dostatek cieszy tych, którzy zaznali ubóstwa. Pewnie dlatego
dzieci nie rozumieją nacisków starszych osób, by zawsze zjadać do
końca. To nie one przeżyły okupację. A znowu ubóstwo martwi
tych, którzy mogę sobie obejrzeć dostatek przez szybę.
I jeszcze pojawia się
myśl, że zapewne dopełnieniem wyższych zarobków mężczyzn jest
poświęcanie większej ilości czasu na prace domowe i opiekę nad
dziećmi przez kobiety. A dopełnieniem bogactwa Europy musi być
bieda Afryki. Dopełnieniem plagi komarów będzie pewnie brak
ptaków, które żywiłyby się komarami.
Ale moja ulubiona
refleksja z tej serii jest taka: W każdym odczuwanym nieszczęściu
jest zawarta nadzieja. Gdybyśmy nie wiedzieli, a choćby nie
przypuszczali, że może być lepiej, nie czulibyśmy się
nieszczęśliwi. No bo jak moglibyśmy rozróżnić?
wtorek, 4 września 2012
Przedszkole, jakżeby inaczej
Moja córka poszła
wczoraj do przedszkola. Do grupy biedronek, czyli mieszanej grupy 4-
i 5-latków. Mają taką fajną, kameralną salę na strychu. Cicho
tam, spokojnie. Wczesnym rankiem pusto, bo wychowawczyni przychodzi
dopiero o ósmej. Na szczęście akurat wystarczy mi wyjść o ósmej,
by zdążyć do pracy.
Mamy chwilę. Pytam
więc małą, czy chce ze mną poczekać w swojej sali, czy może
woli zejść na dół, gdzie gromadzą się wszystkie dzieci.
Postanawia zejść na dół. Idziemy. A tam płacz, krzyk i
zgrzytanie zębów. Wychowawczyni 3-latków trzyma za rękę zalewającego się łzami
chłopca i mówi, że jak się uspokoi, to pójdą do kuchni po
picie. Po chwili odrywa krzyczącego wniebogłosy malucha siłą od
mamy. Moja córka stanęła w drzwiach, jakby ją wmurowało. Nie,
nie wejdzie tam.
Wróciłyśmy na górę.
Cicho, spokojnie, przyjemnie. Po chwili przyszła jej pani prowadząc
grupę biedronek. Dwójka dzieci pochlipuje, żadne nie krzyczy. Dostaję buzi i mała robi pa-pa.
A mi się przypominają
wydarzenia sprzed roku.
Początek września.
Przedszkole. Grupa 3-latków. Rodzice dostają polecenie, by zostawić
dziecko i szybko wyjść. Bo tak lepiej dla dziecka. Bo przedłużające się
rozstanie rodzi w dziecku przekonanie, że w przedszkolu nie jest
bezpiecznie. Bo niepokój matki się udziela. Tylko ja jako trudny
rodzic zostaję. Nikt nie protestuje, może dlatego, że jestem
psychologiem, a z psychologami to – wiadomo – trochę jak ze
zgniłymi jajkami.
W grupie jest ponad 20
dzieci. Większość z nich krzyczy, wrzeszczy, płacze, chce do
mamy. Wychowawczyni jest naprawdę miła, dwoi się i troi, ale nie
jest w stanie wziąć na kolana wszystkich potrzebujących. Pomaga
jej pani z kuchni. Jak? Zachęca dzieci, by zjadły ładnie
śniadanie, to wtedy pójdą do swoich mam. Po śniadaniu krzyk jest
oczywiście głośniejszy. Trudno tę panią winić, nie jest
przygotowana do pracy z dziećmi.
Współczuję
wychowawczyni, współczuję dzieciom, mam gulę w gardle. Staram
się. Oprócz swojego dziecka wezmę za rękę inne. Gdy zauważę,
że któreś chce siusiu, idziemy we trójkę. Przed wyjściem na plac
zabaw pomagam założyć buty dwójce zagubionych maluchów.
I myślę: Dlaczego
rodzice są wypraszani? To nieprawda, że dziecko szybciej się
uspokaja, gdy mama od razu wychodzi. Wiem, widziałam, słyszałam.
Część z nich płacze, płacze i płacze. Może chodzi o to, by
rodzice tego nie widzieli? By nie byli świadkami ogromnej
bezradności wychowawców? Ale przecież rodzice wiedzą. Rozmawiają
ze sobą. Jedna znajoma mama powiedziała mi, że gdy wyszła z
przedszkola, sama się rozpłakała. Inna przyznała, że pierwszego
dnia wzięła środki uspokajające, bo bez nich nie byłaby w stanie
zostawić dziecka.
To oczywiste, że część
rodziców musi iść do pracy i nie mają możliwości zostać. Ale
gdyby przez te pierwsze dni zostało kilka osób, które
mogą sobie na to pozwolić, wszystkim byłoby łatwiej.
Wychowawczyni nie byłaby sama z dwadzieściorgiem zagubionych,
przestraszonych, często zbuntowanych maluchów. Mniej dzieci by
płakało, więc ogólne poczucie zagrożenia też by było mniejsze
(och, nawet mi się udzieliło, a jestem dorosła).
Wiem, że nie ma we
mnie zgody na odrywanie dziecka siłą od matki. Na wypraszanie rodziców z sali. Na obwinianie twierdzeniem, że
to przez ich niepokój dzieci płaczą. Na cały ten brak zaufania
między wychowawcami a rodzicami.
Epilog
Moja córka mimo mego
uporu zostawała w przedszkolu z płaczem (nie mogłam codziennie
zostać z nią tyle, ile potrzebowała). Ale ponoć należała do
mniej płaczących dzieci. Wracała do domu pogodna.
Jednak najwyraźniej
nie był to dobry moment. Mówiła, że nie lubi przedszkola, zaczęła
bardzo dużo chorować i posikiwać w majtki. Nie wspominając nawet o
awanturach, jakie urządzała. Raz gdy ją odebrałam z przedszkola,
jakiś chłopiec powiedział na jej widok: „Mamo, to TA
dziewczynka”. Po trzech miesiącach odpuściłam. Myślałam, że
na miesiąc, może dwa albo trzy. W końcu nie chodziła przez cały
rok szkolny.
A teraz? Na razie jest
tak pięknie, że boję się zapeszyć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)