sobota, 22 września 2012

Pozwolić się kochać

Kobiecie tkwiącej w nieudanym związku bardzo trudno patrzeć na szczęśliwe pary i słuchać opowieści kochanych kobiet. To nagłe ukłucie bólu i zazdrości, głuchy smutek później. Że wieczorem ona grzeje stopy o jego stopy. Że przynosi do pracy kanapki przez niego zrobione. Że on tłumaczy synom: „Dbajcie o mamę, widzicie, jest zmęczona”. Więc tak może być? Ludzie dbają o siebie, okazują troskę, sprawiają sobie przyjemności?

Łatwiej stwierdzić, że faceci są do bani jako gatunek i że nie ma udanych związków. To prawda, znam niewiele szczęśliwych par. Ale kilka jednak zdarzyło mi się spotkać. Słucham uważnie, jak to robią. Szukam podpowiedzi, kierunkowskazów, opowieści. Największe wrażenie zrobiło na mnie wyznanie koleżanki. Zawsze mówiła bardzo ciepło o swoim mężu i twierdziła, że nigdy nie żałowała decyzji o poślubieniu tego właśnie człowieka. Jak to się zaczęło? - zapytałam. Odpowiedziała: Pozwoliłam się kochać.

Kobiety, które znam, dużo dają. Starają się, zabiegają, dogadzają. Są bardzo aktywne. Manipulują, wymuszają, domagają się. Być może w ten sposób same tworzą złudzenie, że są kochane. Nie czekają, aż on się postara. Gdyby się nie doczekały, czułyby się zbyt bezradne.

A może rację miały nasze babcie? Że to on powinien się starać. Zapraszać, rozpieszczać, obdarowywać. A rolą kobiety jest pozwolić się kochać?

sobota, 8 września 2012

Jak rozpoznać anioła?

Gdyby nie było diabłów, nie istniałyby anioły – stwierdziła moja ośmioletnia córka. Pokazałam dziewczynom ukryty wśród drzew, stary, żydowski cmentarz, więc temat śmierci, aniołów i diabłów zawisł w powietrzu. Dlaczego? – zapytałam. Bo jak moglibyśmy rozróżnić? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Tak, córeczko, tak! Mądrzy ludzie zastanawiają się nad tym od wieków. Nie ma światła bez ciemności, radości bez smutku, bogactwa bez biedy, zdrowia bez choroby, piękna bez brzydoty, miłości bez nienawiści... Nasze spostrzeżenia zależą od punktu odniesienia, od kontekstu. Przeciwieństwa razem tworzą całość, nie mogą istnieć jedno w oderwaniu od drugiego.

Lubię ten sposób myślenia, choć nie zawsze potrafię się pod niego podłączyć. Wiem, że nazywa się cyrkularnym w przeciwieństwie do liniowego, i że jest bardziej typowy dla kultury wschodniej niż zachodniej. Aby wytłumaczyć, o co chodzi, często podaje się przykład dwóch pociągów. Na pewno to znacie: Siedzicie w pociągu i wyglądacie przez okno, na torze obok stoi drugi pociąg. Wasz rusza. Okazuje się jednak, że nie, wasz pociąg nadal stoi, odjechał ten drugi. Chwilę wcześniej zabrakło Wam punktu odniesienia, który umożliwiłby stwierdzenie, który z pociągów był w ruchu, a który stał. Dopiero widok peronu, drzew, ławek... uświadomił Wam, że nigdzie jeszcze nie jedziecie. Przedtem nie mogliście rozróżnić.

Ten sposób myślenia kojarzy mi się z poszerzaniem perspektywy. Nie możemy tylko żyć nie umierając. Nie możemy wciąż się cieszyć, nie odczuwając smutku. Jeśli nie dostrzegamy przeciwieństwa, nie cenimy tego, co mamy. Dostatek cieszy tych, którzy zaznali ubóstwa. Pewnie dlatego dzieci nie rozumieją nacisków starszych osób, by zawsze zjadać do końca. To nie one przeżyły okupację. A znowu ubóstwo martwi tych, którzy mogę sobie obejrzeć dostatek przez szybę.

I jeszcze pojawia się myśl, że zapewne dopełnieniem wyższych zarobków mężczyzn jest poświęcanie większej ilości czasu na prace domowe i opiekę nad dziećmi przez kobiety. A dopełnieniem bogactwa Europy musi być bieda Afryki. Dopełnieniem plagi komarów będzie pewnie brak ptaków, które żywiłyby się komarami.

Ale moja ulubiona refleksja z tej serii jest taka: W każdym odczuwanym nieszczęściu jest zawarta nadzieja. Gdybyśmy nie wiedzieli, a choćby nie przypuszczali, że może być lepiej, nie czulibyśmy się nieszczęśliwi. No bo jak moglibyśmy rozróżnić?

wtorek, 4 września 2012

Przedszkole, jakżeby inaczej

Moja córka poszła wczoraj do przedszkola. Do grupy biedronek, czyli mieszanej grupy 4- i 5-latków. Mają taką fajną, kameralną salę na strychu. Cicho tam, spokojnie. Wczesnym rankiem pusto, bo wychowawczyni przychodzi dopiero o ósmej. Na szczęście akurat wystarczy mi wyjść o ósmej, by zdążyć do pracy.

Mamy chwilę. Pytam więc małą, czy chce ze mną poczekać w swojej sali, czy może woli zejść na dół, gdzie gromadzą się wszystkie dzieci. Postanawia zejść na dół. Idziemy. A tam płacz, krzyk i zgrzytanie zębów. Wychowawczyni 3-latków trzyma za rękę zalewającego się łzami chłopca i mówi, że jak się uspokoi, to pójdą do kuchni po picie. Po chwili odrywa krzyczącego wniebogłosy malucha siłą od mamy. Moja córka stanęła w drzwiach, jakby ją wmurowało. Nie, nie wejdzie tam.

Wróciłyśmy na górę. Cicho, spokojnie, przyjemnie. Po chwili przyszła jej pani prowadząc grupę biedronek. Dwójka dzieci pochlipuje, żadne nie krzyczy. Dostaję buzi i mała robi pa-pa.

A mi się przypominają wydarzenia sprzed roku.

Początek września. Przedszkole. Grupa 3-latków. Rodzice dostają polecenie, by zostawić dziecko i szybko wyjść. Bo tak lepiej dla dziecka. Bo przedłużające się rozstanie rodzi w dziecku przekonanie, że w przedszkolu nie jest bezpiecznie. Bo niepokój matki się udziela. Tylko ja jako trudny rodzic zostaję. Nikt nie protestuje, może dlatego, że jestem psychologiem, a z psychologami to – wiadomo – trochę jak ze zgniłymi jajkami.

W grupie jest ponad 20 dzieci. Większość z nich krzyczy, wrzeszczy, płacze, chce do mamy. Wychowawczyni jest naprawdę miła, dwoi się i troi, ale nie jest w stanie wziąć na kolana wszystkich potrzebujących. Pomaga jej pani z kuchni. Jak? Zachęca dzieci, by zjadły ładnie śniadanie, to wtedy pójdą do swoich mam. Po śniadaniu krzyk jest oczywiście głośniejszy. Trudno tę panią winić, nie jest przygotowana do pracy z dziećmi.

Współczuję wychowawczyni, współczuję dzieciom, mam gulę w gardle. Staram się. Oprócz swojego dziecka wezmę za rękę inne. Gdy zauważę, że któreś chce siusiu, idziemy we trójkę. Przed wyjściem na plac zabaw pomagam założyć buty dwójce zagubionych maluchów.

I myślę: Dlaczego rodzice są wypraszani? To nieprawda, że dziecko szybciej się uspokaja, gdy mama od razu wychodzi. Wiem, widziałam, słyszałam. Część z nich płacze, płacze i płacze. Może chodzi o to, by rodzice tego nie widzieli? By nie byli świadkami ogromnej bezradności wychowawców? Ale przecież rodzice wiedzą. Rozmawiają ze sobą. Jedna znajoma mama powiedziała mi, że gdy wyszła z przedszkola, sama się rozpłakała. Inna przyznała, że pierwszego dnia wzięła środki uspokajające, bo bez nich nie byłaby w stanie zostawić dziecka.

To oczywiste, że część rodziców musi iść do pracy i nie mają możliwości zostać. Ale gdyby przez te pierwsze dni zostało kilka osób, które mogą sobie na to pozwolić, wszystkim byłoby łatwiej. Wychowawczyni nie byłaby sama z dwadzieściorgiem zagubionych, przestraszonych, często zbuntowanych maluchów. Mniej dzieci by płakało, więc ogólne poczucie zagrożenia też by było mniejsze (och, nawet mi się udzieliło, a jestem dorosła).

Wiem, że nie ma we mnie zgody na odrywanie dziecka siłą od matki. Na wypraszanie rodziców z sali. Na obwinianie twierdzeniem, że to przez ich niepokój dzieci płaczą. Na cały ten brak zaufania między wychowawcami a rodzicami.

Epilog

Moja córka mimo mego uporu zostawała w przedszkolu z płaczem (nie mogłam codziennie zostać z nią tyle, ile potrzebowała). Ale ponoć należała do mniej płaczących dzieci. Wracała do domu pogodna.

Jednak najwyraźniej nie był to dobry moment. Mówiła, że nie lubi przedszkola, zaczęła bardzo dużo chorować i posikiwać w majtki. Nie wspominając nawet o awanturach, jakie urządzała. Raz gdy ją odebrałam z przedszkola, jakiś chłopiec powiedział na jej widok: „Mamo, to TA dziewczynka”. Po trzech miesiącach odpuściłam. Myślałam, że na miesiąc, może dwa albo trzy. W końcu nie chodziła przez cały rok szkolny.

A teraz? Na razie jest tak pięknie, że boję się zapeszyć.