sobota, 14 stycznia 2012

Nadmierna bliskość = brak samodzielności dziecka?

(Ronja) miała uważać, żeby nie wpaść do rzeki, powiedział Mattis, dlatego ochoczo skakała po gładkich kamieniach przy samym uskoku wodnym, tam gdzie najbardziej huczało. Nie mogła przecież zapuszczać się w las i tam uważać, żeby nie wpaść do rzeki.
Astrid Lindgren „Ronja, córka zbójnika”

Nadmierna bliskość może prowadzić do braku samodzielności dziecka i uzależnienia emocjonalnego od matki, to często powtarzany pogląd. Czy prawdziwy?

Jean Liedloff w książce pt. „W głębi kontinuum” opisuje, jak żyjący w Puszczy Amazońskiej Indianie Yequana wychowują dzieci. Nie zgadzam się ze wszystkimi poglądami autorki, ale książka ta wywarła na mnie chyba największe wrażenie spośród wszystkich poświęconych tematyce wychowania, jakie czytałam.

Szczególnie zapadł mi w pamięć opis niemowlęcia niesionego przez matkę albo inną osobę, czującego ciepło słoneczne, powiew wiatru, wilgoć liści ocierających się o jego ciało. Dziecko doznaje wstrząsów, gdy opiekunka tańczy, a kiedy dokłada do ognia – czuje bijący od niego żar. Bo indiańskie niemowlęta nosi się przy sobie cały czas, bez przerwy. Dzięki temu ich życie od samego początku jest pełne różnorodnych wrażeń. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby urodzić się takim dzieckiem, o wiele fajniej niż niemowlęciem leżącym w łóżeczku z zawieszoną u góry karuzelką, która być może przez chwilę budzi ciekawość.

Efekt? Indiańskie niemowlęta płaczą o wiele rzadziej niż nasze. Ich potrzeba bliskości, a także głód i pragnienie są natychmiast zaspokajane. Myślę, że również potrzeba doznawania świata, czy – używając określenia Liedloff – bycia zanurzonym w nurcie życia.

A czy dzieci te są później mniej samodzielne? Ależ skąd! Uczą się naśladując wciąż  pozostających w pobliżu dorosłych i starsze od siebie dzieci. I uczą się szybko. Bardzo wcześnie umieją doskonale pływać, strzelać z łuku, posługiwać się maczetami, doglądać ognia. Wypadki zdarzają się rzadko.

Więc o co chodzi z tą „nadmierną” bliskością? Czy to ona prowadzi do braku samodzielności? Myślę, że jednak mylimy pojęcia. Chodzi nie o bliskość, ale o ochranianie.

Nie ruszaj, bo się skaleczysz! Nie podchodź, to jest gorące! Nie wolno tam wchodzić, bo spadniesz! A gdy nie uda się malca upilnować, odczuwamy złość i poczucie winy. Gniewamy się na dziecko, ponieważ było nieposłuszne, niejednokrotnie karcimy je za płacz. Czujemy się winni, bo powszechnie wymaga się od opiekunów, by chronili dzieci przed bólem wiążącym się z samodzielnym poznawaniem świata.

Bliskość staje się modna, mówimy o rodzicielstwie bliskości. Jako sympatyczka tego sposobu opieki nad dziećmi, karmiłam moje córki piersią po 3 lata, początkowo na żądanie, nosiłam w chuście na tyle, na ile mi mój krzywy kręgosłup i niewytrenowane mięśnie pozwalały. Ale co z nieochranianiem? To jest dla współczesnych rodziców  często znacznie trudniejsze niż bliskość.

Nie, mimo fascynacji „W głębi kontinuum” nie dawałam moim niemowlętom maczet do ręki ani nie sadzałam ich obok głębokiego dołu ufając, że nie wpadną. Ale jednak zdarza mi się szokować innych ludzi niefrasobliwością.

Gdy moja młodsza córka uczyła się siadać, upadła raz albo dwa razy do tyłu, przez chwilę płakała i... wyciągnęła jakiś wniosek, bo potem podpierała się rękami do czasu, gdy potrafiła usiąść pewnie. Kiedy nauczyła się stać, skakała z radości, traciła równowagę i – znowu raz albo dwa razy – przewróciła się na plecy. Przestała skakać i zaczęła ponownie dopiero po ok. 2 miesiącach. Podziwiałam upór, z jakim przechodziła przez próg przewracając się początkowo 2 razy na 3 przejścia, na ogół były to jednak upadki kontrolowane, bo szybko zdała sobie sprawę, że na progu chodzenie staje się trudniejsze.

Gdy zbliżała się do gorącego piekarnika, ostrzegałam ją, że jest gorący i będzie bolało. Gdy zdarzyło jej się dotknąć i piekarnika i gorącego czajnika, faktycznie odczuła ból.

Owszem, płakała. Przytulałam ją wtedy i pocieszałam. Nie zrobiła sobie jednak krzywdy, zawsze były to drobne urazy, niewielkie zadrapania, siniaki lub guzy.

Niestety z biegiem czasu coraz więcej zabraniam i nie umiem znaleźć innej metody. Ale mimo to moje dziewczyny biegają z nożyczkami w rękach. Czasem są to nożyczki dla dzieci z zaokrąglonymi końcówkami, czasem zupełnie zwyczajne nożyczki dla dorosłych. Gdy niedawno zastałam moją obecnie 3,5-letnią córkę skaczącą z komody na wyciągnięty uprzednio z kąta materac, ucieszyłam się, że nie zrzuciła stojącego na komodzie kwiatka. Nie martwiłam się o nią, bo wiedziałam, że nic sobie poważnego nie zrobi.

Żeby zrozumieć, co oznacza gorąco-zimno, daleko-blisko, wysoko-nisko, stabilnie-chwiejnie itp., dziecko musi zebrać odpowiednią porcję doświadczeń. Pamiętam, jak moja starsza córka w wieku 8 miesięcy wyciągała rączkę próbując dotknąć oddalonego o jakieś 3 metry gołębia. Nie rozumiała pojęcia odległości, ponieważ jeszcze wtedy nie raczkowała. Nie jest to coś, co jesteśmy w stanie wytłumaczyć, a im więcej tłumaczymy i im więcej przy tym zabraniamy, tym mniej nam dzieci wierzą.

Myślę, że to noszenie dziecka wszędzie ze sobą jest również bardzo ważnym elementem wspierania samodzielności. Bo w ramionach opiekuna niemowlę już od początku życia zbiera doświadczenia. Dziecko, które najpierw jest często wnoszone i znoszone ze schodów w chuście, dzięki czemu czuje sposób poruszania się osoby dorosłej, i które później może po tych schodach raczkować, prawdopodobnie z nich nie spadnie, gdy będzie miało 2 czy 3 lata. Dziecko, które w ramionach ojca czuje żar bijący od kominka i widzi, jak ojciec  dokłada do ognia, będzie się ostrożniej z ogniem obchodziło.

Moje przemyślenia okazały się nie całkiem nowe. Pisząc tekst, natknęłam się na cytat z „Pism wybranych” Janusza Korczaka: „Gorąca, rozumna, zrównoważona miłość matki do dziecka musi dać mu prawo do przedwczesnej śmierci". I dalej: "Im bardziej przeraża matkę sfer zamożnych myśl o możliwej śmierci dziecka, tym mniej znajduje ono warunków, by stać się bodaj tylko pomyślnie rozwiniętym fizycznie i jako tako samodzielnym duchowo człowiekiem... Drzwi - przyciśnie palec, okno - wychyli się i wypadnie, pestka - udławi się, krzesło - przewróci na siebie, nóż - skaleczy, patyk - oko wybije, podniosło z ziemi pudełko - zarazi się, zapałka - pożar, pali się". I jeszcze: "W obawie, by śmierć nie wydarła dziecka, wydzieramy dziecko życiu; nie chcąc, by umarło, nie pozwalamy żyć".

Bądźmy więc blisko. I pozwólmy żyć. Pozwólmy wąchać, smakować, patrzeć, słuchać, dotykać, badać, sprawdzać, doświadczać. Odczuwać radość i ból.

Z pozdrowieniami dla działającego na Gazecie forum:
Karmienie piersią powyżej roku


5 komentarzy:

  1. Mam bardzo podobe doświadczenia i spostrzeżenia. Dwójkę starszych dzieci starałam sie tak wychowywać, żeby miały jak najwięcej wolności i swobody, ale mimo to zawsze byłąm bardzo czujna, tuż obok, jak spadały z łóżek-łapałam w osttaniej chwili nad ziemią, z huśtawek-to samo, udaremniałam niebezpieczne zabawy, bieganie z pisakami czy innymi przedmiotami, żeby nie zrobiły sobie krzywdy i byłam z siebie dumna, że taka zaradna, dbająca o dobro dzieci i opiekuńcza jestem jako matka. To moje podejście zmieniło sie przy trzecim dziecku, nie wiem czy dlatego, że nie mam tyle siły, żeby za nia chodzić krok w krok, czy dlatego,że zmieniłam myslenie w tym kierunku? Efekt jest taki, że córka w pierwszym roku życia dwa razy spadła z łóżka, niby nic takiego, popłakała, pocieszyłam, utuliłam i więcej nie spadała. Potem uciekłą mi na schody na klatce schodowej, były niedomknięte przez starsze dziecko drzwi i na szczeście poraczkowała na wyższe piętro. Długo miałam jeszcze ciarki na plecach, kiedy pomyślałam sobie, a co by było, gdyby jednak zdecydowała sie pójść w dół-ledwo co nauczyła się chodzić, a po schodach nawet teraz sama nie schodzi jeszcze, tylko za rączkę. Po jakimś czasie, miała ledwo 1,5 roku spadła na dworze z huśtawki i złamała obojczyk,była w gipsie przez 2 tygodnie. Myślałam, że to będzie dla niej dość dotkliwe doświadczenie i nastepnym razem nie będzie się puszczać rękami, kiedy się huśta. Ale minęło trochę czasu, a ona znowu sie puściła i spadła, tym razem jednak z owiele niższej huśtawki, więc nic sobie nie zrobiła, ale dopiero po tym drugim razie, jakby coś do niej dotarło. Ktoś mógłby pomysleć, że zaniedbuję dziecko, że nie pilnuję wystarczająco dobrze, też tak o sobie myślałm w pierwszej chwili, ale potem poczułąm jakiś wewnętrzny spokój, bo widzę, że dzięki tym bolesnym i trudnym doświadczeniom ona jest o wiele bardziej samodzielna niż starszaki i o wiele szybciej się rozwija, a więc ochranianie za wszelką cenę nie przynosi korzyści, wręcz przeciwnie. To się także tyczy do innych bardziej prozaicznych sparw takich jak np. wożenie wszędzie dzieci samochodem. Nigdzie te dzieci nie chodzą, nie pokonują pieszych wędrówek, nie doświadczają zmęczenia, bólu nóg i mięśni, ani satysfakcji, że gdzieś doszły same z niewielką pomocą jakiegoś środka lokomocji. Że w pełnym autobusie czasem trzeba ustąpic starszej osobie, albo pani w ciąży, w aucie jest wszystko komfortowe. Dużo chodzę ze swoimi dziećmi, chociaz mamy samochód, ale celowo odkładam zrobienie prawa jazdy, żeby nie kusiło mnie wożenie przysłowiowej "du...y" w tą i z powrotem. Dzieciakom to wychodzi na dobre, chociaż czasem stękaja i jeczą, pytając czy daleko jeszcze? Ale w efekcie są o wiele bardziej zachartowane i bardziej wytrzymałe niz rówieśnicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A gdyby Twoje dziecko spadło z huśtawki i zamiast złamać obojczyk uderzyło nieszczęśliwie głową i zmarło też byś była dumna? Wyścigi z ostrymi przedmiotami też są dla mnie nie do przyjęcia.
      Ja samodzielność dawkuję do wieku i rozumności dziecka. I nie puszczę dziecka ze śrubokrętem do gniazdka, żeby przekonało się, że prąd jest niebezpieczny. Jak córcia miała 11 miesięcy nie dopuszczałam do upadku z kanapy. Teraz ma prawie dwa lata i jak wdrapuje sie i schodzi co chwilę z kanapy z prędkością światła to tylko powiem, ostrożnie, bo możesz upaść i będzie bolało. Jak nie posłucha to pozwalam poczuć ból upadku. Z progiem też ostrzegałam, czasami zwalniała a czasami upadała. Czyli na samodzielność pozwalam wtedy kiedy dziecko nie jest narażone na śmierć lub ciężki uszczerbek na zdrowiu a na siniaka lub zadrapanie. Bo późnej w razie nieszczęścia wyrzuty sumienia nie pozwoliły by mi żyć wiedząc, że nie dopilnowałam dziecka.
      Książka "W głębi..." bardzo mi się podobała, ale żyjemy w cywilizowanym świecie i niestety tej całej natury nie przeniesiemy do naszego życia. Nie mamy możliwości spędzania całych dni z dzieckiem i wykonywania wszystkich czynności razem z nim.

      Usuń
    2. Z tym chodzeniem to też jest ważne. Dbam o to, by nie jeździć za dużo samochodem, ale... wożę w wózku. W efekcie moje chodzą niechętnie.
      Ancorr, to zależy, co uznamy za niebezpieczne dla zdrowia i życia dziecka. Owszem - prąd elektryczny, samochody, tu mam jasność, że to dla dziecka niebezpieczne i trudne do zrozumienia. I że ewolucyjnie nijak nie jesteśmy przygotowani do unikania tego typu niebezpieczeństw.

      Usuń
  2. Żle mnie zrozumiałaś. Nie napisałam, ze jestem dumna, że spadła z huśtawki. Napisałam, że czułąm się winna, ale wiesz ja nie mam jednego dzieciątka, ale troje i w momencie kiedy ona się huśtała ze starszym bratem - on był po drugiej stronie, odwróciłam sie na moment do niego, bo coś do mnie mówił, a ona w tej samej chwili puściłą się rękami przechyliła na bok i spadła. Całe szczęście, że nie zrobiła sobie nic więcej, a złamanie było bardziej pęknięciem, bez przemieszczenia.
    Wydaje mi się, że mieszasz, bo nie mozna porównywać oczywistych zagrożeń(wkłądanie czegoś do gniazdka elektrycznego-mam zabezpieczone wszystkie w domu, czy świadome puszczanie dziecka na ulicy, żeby mogło wpaść pod samochód i zobaczyć jak to jest!), ale pewnych urazów i małych wypadków nie da się uniknąć na pewnym etapie, w pewnym momencie. Wczoraj najstarsza przyszłą do domu z wybitym palcem u dłoni z w-f, u i co tego też się dało uniknąć, mam z nią chodzic do szkoły i pilnować?

    OdpowiedzUsuń