poniedziałek, 2 stycznia 2012

Mamy wpływ na życie?

Ostatnio często myślę o tym, na ile mamy wpływ na swoje życie. Z tego, co zauważyłam, wśród psychologów i psychoterapeutów jest rozpowszechnione przekonanie, że sami formujemy kształt naszego życia, że w bardzo dużym stopniu to od nas zależy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Podobnie myśli wielu moich znajomych. Od mistrzyni Reiki usłyszałam ostatnio, że nieświadomie przyzywamy ludzi i zdarzenia, i że możemy robić to świadomie, jeśli wiemy, czego chcemy. L. Durell napisał (cytuję z pamięci): „Nasze nieszczęścia zawsze noszą odciski naszych palców”.
 
W tym, że sami kierujemy naszym życiem, na pewno jest dużo prawdy, istnieje wiele badań potwierdzających słuszność takiego sposobu myślenia. Wiadomo chociażby, że nasze oczekiwania motywują nas do większego wysiłku albo wręcz przeciwnie – osłabiają motywację. Jeśli oczekujemy, że dostaniemy dobrą ocenę ze sprawdzianu, bardziej przyłożymy się do nauki. Jeśli uznamy, że i tak nie mamy szans, nie będziemy się przecież przemęczać, bo i po co.

Bardzo lubię badanie, w którym wzięli udział studenci trenujący szczury. A było tak: 12 studentom przydzielono grupy szczurów, które miały być ćwiczone w bieganiu przez labirynt. Połowie studentów powiedziano, że szczury pochodzą ze specjalnego szczepu „bystrego w labiryncie”. Pozostałych poinformowano, że ich milusińscy zostali wyhodowani w taki sposób, żeby byli „tępi w labiryncie”. Oczywiście wszystkie zwierzątka były takie same. Ale wyniki uzyskane przez studentów odpowiadały ich oczekiwaniom dotyczącym przydzielonych szczurów. Gryzonie określone jako bystre okazały się lepszymi uczniami.

Skoro oczekiwania studentów miały wpływ na wyniki uzyskane przez trenowane przez nich szczury, to można się spodziewać, że i nasze oczekiwania mają wpływ na to, jak sobie z naszym życiem radzimy. Ale ten eksperyment jest przewrotny, bo osoby mniej wybredne mogą się zadowolić identyfikacją ze szczurami, a wtedy szybko nasuwa się wniosek, że i inne byty mają na nas wpływ. Od razu przychodzą mi na myśl choćby nauczyciele, którzy latami trenują nas w tym i owym. Ale wpływają na nas i inni ludzie, zbiegi okoliczności, nasze wyposażenie genetyczne itp.

W psychologii istnieje teoria stylu atrybucyjnego, według której większość ludzi przypisuje sukcesy swoim wysiłkom, porażki zaś – okolicznościom zewnętrznym. Możemy więc spodziewać się, że przekonanie o dużym wpływie, jaki mamy na własne życie, będą pielęgnować przede wszystkim te osoby, którym – w ich subiektywnym odczuciu – dobrze się powodzi. Wydaje mi się też, że często traktują one jako oczywiste to, co dostały od otoczenia – choćby wsparcie rodziców, partnerów życiowych. W gruncie rzeczy jest to bardzo egocentryczne podejście.

Jakiś czas temu w Gazecie ukazał się artykuł o samotnych matkach („Menedżerki ubóstwa”), które starają się przeżyć za kilkaset złotych miesięcznie. Chcą pracować, jednak w tym czasie ktoś musiałby się zająć dziećmi. Na nianię ich nie stać, żłobków nie ma, a pracodawcy niechętnie zatrudniają samotne matki, które muszą czasami albo i częściej zostać z chorym dzieckiem w domu. I jakoś nie przechodzi mi przez gardło stwierdzenie, że same ukształtowały swoje życie. Owszem, według Kościoła Katolickiego zapewne mogły odmówić poczęcia. Bo już mówienie o aborcji jest w tym kraju co najmniej niestosowne, zresztą nie rozwiązuje ona problemu, bo nie sądzę, by można było kobiecie odebrać prawo do donoszenia ciąży i urodzenia dziecka. Niektóre z samotnych matek zapewne świadomie podjęły decyzję o macierzyństwie wierząc, że będą w stanie dobrze pokierować swoim życiem.

Ale nie ma tak łatwo. Dlatego że przypisać sobie duży wpływ na własne życie mogą niestarzy, zdrowi mężczyźni i niestare, zdrowe, nieobarczone małymi dziećmi kobiety. Tak, jest to przekonanie, które w większym stopniu chroni mężczyzn niż kobiety. Kobiety z małymi dziećmi oraz osoby chore czy stare mogą wierzyć w swój wpływ pod warunkiem, że otrzymują wsparcie otoczenia, które jest dla nich przezroczyste.

I tu zaczynam marzyć o bardzo starych, dobrych czasach, kiedy jako gatunek żyliśmy w plemionach. Wojciech Cejrowski napisał w książce pt. „Rio Anaconda”, że Indianie mieszkający w puszczy Amazońskiej mają słabość do sierot. Opiekują się nimi z dużym oddaniem, niezależnie zresztą od tego, jakiego gatunku jest dana sierota – często zdarza się, że Indianka karmi piersią szczenię. Wiem, wielu ludzi uzna, że karmienie piersią cudzego dziecka, a tym bardziej przedstawiciela innego gatunku, jest szokujące i obrzydliwe. A mnie porusza troska o te istnienia, które troski potrzebują. Nie bulwersuje mnie niestandardowe karmienie piersią, za to cieszy brak domów dziecka.

Lubię inne zdanie z tej książki: „Tu nikt nigdy nie umiera sam”. Umieranie to też moment, gdy potrzebujemy wsparcia, a w naszej kulturze starość i śmierć kojarzy się chyba przede wszystkim z samotnością.

Oni wiedzą, że przetrwają tylko w grupie. Nam się wydaje, że każdy sam rządzi swoim życiem.

Więc może tak powszechne w naszym świecie przekonanie o dużym własnym wpływie na los znieczula na ludzką krzywdę? Nie tylko na krzywdę, ale po prostu na sytuacje, w których w naturalny sposób potrzebujemy wsparcia, troski, takie jak dzieciństwo, macierzyństwo, choroba, śmierć. Tak łatwo powiedzieć: oni, a zwłaszcza one, zasłużyły sobie na to, nie pracują, bo nie chcą, bo wolą żyć z zasiłków, bo nie umieją zadbać o siebie, nie umieją zorganizować sobie wsparcia... A mi co do tego?

Może warto czasem odwrócić oczy od siebie i swoich sukcesów? Zwłaszcza że, jak napisał Rudyard Kipling w „Liście do syna”, i sukces i porażka są złudzeniami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz