środa, 17 lipca 2013

Ślepe gałęzie rodzinnej ewolucji?

Budowałem na piasku
I zwaliło się.
Budowałem na skale
I zwaliło się.
Teraz budując zacznę
Od dymu z komina.
- Leopold Staff

Pisałam już trochę o pracy z genogramem tu. Powtórzę, że genogram jest to rodzaj drzewa genealogicznego wzbogaconego o dodatkowe informacje na temat naszych bliskich, takich jak rodzaj łączących ich relacji, ewentualny romans z kieliszkiem, samobójcza śmierć itp. Gdy narysowałam genogram swojej rodziny, zobaczyłam coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. W pokoleniu 20- i 30-latków tylko kobiety zakładają własne rodziny i mają dzieci. Wszyscy młodzi mężczyźni są – przynajmniej na razie – bezdzietnymi singlami.

Pomyślałam: to ciekawe! I zapytałam o zdanie moje nieżyjące prababcie i pradziadków. Przywołałam opowieści rodzinne snute o tamtych małżeństwach, ułożyłam obok siebie i przyjrzałam się. Były to trwałe małżeństwa, moi przodkowie nie rozwodzili się, nie opuszczali, żyli razem aż po grób. Przechowywane wspomnienia pokazują, że były też zdecydowanie patriarchalne.

Moja prababcia po kądzieli miała 10 dzieci, długi warkocz i czysty fartuch. Rano, gdy domownicy jeszcze spali, myła podłogę w kuchni i piekła drożdżowe, ciemne ciasto. Mama wspomina ją jako osobę ciepłą i łagodną, dziadka zaś – jako groźnego i opryskliwego.

Była też wprawdzie druga prababcia, która pędziła bimber. Przeklęła swoją synową a moją babcię w dniu ślubu uważając, że jako córka ubogiego fornala nie jest dobrą partią dla jej syna. Opowieść rodzinna głosi, iż umarła samotnie w swojej chacie i zjadły ją koty. Ta prababcia jest jak antywzór, ostrzeżenie. Mówi się o niej niewiele i ze wstydem. Jestem więc wnuczką mojej wyklętej babci i jej mamy z długim warkoczem.

O małżeństwie prakdziadków ze strony ojca już pisałam tu, a mój tata opisał ich na swoim blogu „Historyjki i historia”:

„Był suchy, kostyczny, chodził o lasce, pochrząkując niemal bez przerwy. Troskliwą opiekunkę znajdował w małżonce – babci Eleonorze. Kiedy dziadek mył twarz nad stojącą w kuchni miednicą, babcia stała obok z ręcznikiem przewieszonym przez ręce. Kiedy wybierał się na spacer – babcia stała przy drzwiach z laską i kapeluszem. Kiedy znaczące chrząknięcia słychać było na parterze przy wejściu na drewniane schody, babcia stawała przy drzwiach wejściowych na II piętrze, rozpoznając po zbliżających się krokach, kiedy te drzwi przed dziadkiem uchylić.

Moi dziadkowie zmarli w pierwszych miesiącach okupacji, mając oboje po 77 lat. Babcia odeszła pierwsza. Po paru tygodniach mnie przypadła rola zaproszenia z Kościoła św. Teresy na Tamce księdza do umierającego dziadka.

Ksiądz, zgodnie z obyczajem i zasadami religii, zaproponował mu spowiedź. Dziadek odpowiedział:
- Proszę księdza – żona mi umarła...
  Na to ksiądz:
- Wiem, ale mogę wysłuchać spowiedzi... 
- Proszę księdza – żona mi umarła...
- Módlmy się za dusze zmarłych, powiedział wtedy duchowny, a dziadkowi udzielił rozgrzeszenia in articulo mortis.

Lubię tę historię za jej niejednoznaczność. Kto tu od kogo był zależny, kto kogo bardziej potrzebował? Usłużna prababcia i apodyktyczny pradziadek uzupełniali się doskonale, jak zamek i pasujący doń klucz.

Wygląda na to, że mamy obu moich babć były kobietami-aniołami. Jeśli ich potomkowie takich waśnie szukają – trudno się dziwić, że wciąż są sami. Kobiety z mojego pokolenia nie chcą wstawać o świcie, by upiec dla domowników ciasto. Jednak jeśli są tylko trochę podobne do swoich prababć, wciąż mają dużo do zaoferowania. Mężczyźni zostają z pustymi rękami, bo ściągnięte groźnie brwi czy zwyczaj chrząkania pod drzwiami na nikim raczej  nie wywrze korzystnego wrażenia. Nie ma już zamka, do którego pasowałby taki klucz. A żeby zdobyć inny, trezba stworzyć siebie na nowo. Zacząć budowę od dymu z komina.

Duchy, została po Was garść skoncentrowanych opowieści. Ale czy można w kilku zdaniach wyrazić czyjeś życie? Chciałabym Was zapytać, czy – jako istoty przyobleczone w ciała – byłyście szczęśliwe? Zadowolone ze swojego życia i świata? Co byście doradziły Waszym prawnukom? Jako zjawy z zaświatów być może znacie przyszłość i wiecie, czy Waszą historię odziedziczy jeszcze ktoś po mieczu? 

poniedziałek, 15 lipca 2013

Zmiana czyli spotkanie Czarnej i Białej Bogini


W Tarocie kartą symbolizującą zmianę jest Śmierć. A śmierć jest ostateczna i nieodwołalna. Jako dziecko wzruszałam się do łez czytając bajki Andersena. Płakałam nad losem syren, które nie mają nieśmiertelnych dusz i gdy umrą, zamieniają się w morską pianę.

Nim stanie się tak, jak gdyby nigdy nic nie było... umrzemy jeszcze wiele razy. Pochowamy nasze marzenia i złudzenia, naszą codzienność i przyzwyczajenia. Każda zmiana to stres, a jego siła nie zależy od tego, czy jest to zmiana na lepsze czy gorsze. Wedle Skali Stresu zawarcie małżeństwa jest trochę mniej stresujące niż poważna choroba i trochę bardziej niż zwolnienie z pracy, które z kolei jest odrobinę bardziej stresujące niż pogodzenie się ze skłóconym współmałżonkiem i przejście na emeryturę. Każda z tych sytuacji wywołuje w nas reakcję „walcz albo uciekaj”, jak gdybyśmy spotkali na swej drodze drapieżnika. Boimy się, bo przeczuwamy, że coś w nas musi umrzeć.

Klekocząca piszczelami Śmierć jest postacią z pradawnych matriarchalnych wierzeń. To jedno z wcieleń Potrójnej Bogini. Jednak Bogini jest zawsze całością, dlatego tam gdzie przychodzi Kostucha, wkrótce pojawi się Dziewica czyli Biała Bogini. Koniec oznacza początek. Czarna Bogini jest Boginią Przemiany.

W baśni o małżeństwie sir Gawaina król Artur zostaje uwięziony przez olbrzyma. Aby odzyskać wolność, musi rozwiązać najtrudniejszą zagadkę świata: ma odpowiedzieć na pytanie, czego najbardziej pragną kobiety. Przez rok stara się znaleźć odpowiedź i wiele osób prosi o pomoc, jednak pozostaje bezradny. W końcu spotyka w lesie wstrętną staruchę. „Odziana na czarno, ponura, szkaradna kobieca postać siedziała na kamieniu na środku polany. Wyglądała tak szpetnie, odrażająco, staro i ohydnie, że Artur wzdrygnął się z obrzydzenia i zawrócił konia”. Spotkanie z Czarną Boginią wywołuje chęć ucieczki, król Artur tak jak każdy inny człowiek wolałby natychmiast o niej zapomnieć i nigdy więcej nie zobaczyć. Starucha znała jednak rozwiązanie zagadki i wyjawiła je Arturowi w zamian żądając spełnienia życzenia: chciała zostać żoną jednego z rycerzy króla.

Sir Gawain był rycerzem, który zgodził się na małżeństwo z wiedźmą. A gdy po przyjęciu weselnym zostali sami w komnacie... „Sir Gawain poczuł, jak wszystko ściska mu się w gardle, ale odwrócił się, aby ją pocałować. Ogarnięty ogromnym współczuciem dla tej, którą wszyscy pogardliwie odpychali jak jakieś wstrętne zwierzę, nie czuł już nawet odrazy do jej dotyku”. Wtedy Starucha zmieniła się w Dziewicę: piękną, młodą dziewczynę. Bo żeby narodziło się Nowe, trzeba zaakceptować śmierć Starego. A nie ma akceptacji bez współczucia, empatii, troski. Dla siebie, dla kogoś.

Ale to jeszcze nie koniec. Oblubienica sir Gawaina może być tylko przez pół doby piękna, w ciągu dnia albo w ciągu nocy, i prosi męża, by wybrał. Gdy ten dokonuje wyboru kierując się współczuciem, ona może być piękna już przez cały czas.

Nie zawsze potrafimy od razu rozpoznać Białą Boginię i dla każdego może Ona mieć inny wygląd. Podoba mi się sposób, w jaki bawią się bajką o małżeństwie sir Gawaina twórcy Shreka. Gdy pryska złe zaklęcie, Fiona staje się... brzydka i pozostaje taka w dzień i w nocy. I okazuje się, że właśnie taka podoba się Shrekowi, bo jest do niego podobna – dosadna, bezpośrednia, zdecydowanie cielesna. Uduchowienie i zwiewność nie należą do mocnych stron ogrów, nie są z ich bajki.

Kontrowersyjny psychoterapeuta Marek Liciński mawiał, że poznał wiele księżniczek, które należałoby z powrotem zmienić w żaby czyli w to, czym są naprawdę. Być może bajka o Fionie jest i o nich.

Lubię też „Oblubienicę Tygrysa” Angeli Carter czyli na nowo napisaną baśń o Pięknej i Bestii. Tu nie Bestia zmienia się w pięknego królewicza, lecz Piękna staje się bestią – tyrysicą: „Przysuwał się do mnie coraz bliżej, aż na dłoni poczułam szorstki aksamit jego łba, a potem język, chropowaty jak papier ścierny. Zliże ze mnie skórę! I oto każdym pociągnięciem zdzierał ze mnie skórę kolejnymi warstwami, całą skórę światowego życia, pozostawiając świeżą patynę lśniącej sierści. Moje kolczyki zmieniły się na powrót w wodę i spłynęły mi po barkach; strząsnęłam krople z pięknego futra”.

A jeśli ktoś chce przeczytać „Małżeństwo sir Gawaina” i „Oblubienicę Tygrysa” (no i poznać rozwiązanie najtrudniejszej zagadki świata!) - obie baśnie można znaleźć tu. Trzeba wejść w „Baśnie” i dalej w „Coś jeszcze...”.

piątek, 12 lipca 2013

Szczęście samotnej matki

Nie pisałam jeszcze o doświadczeniu samotnego macierzyństwa, więc to mój mały coming-out. Posłuchajcie.

Jakie masz szczęście, że możesz mieszkać z rodzicami w pięknym domu. Często słyszę to zdanie. Uśmiecham się i odpowiadam, że faktycznie, mam szczęście, udało mi się. Gryzie mnie jednak irytacja ukryta pod powłoczką poczucia winy.

Jakiś czas temu niemal znalazłam się w sytuacji podbramkowej, otarłam się o bezradność, poczucie braku kontroli nad swoim życiem. Dowiedziałam się, jak małą rolę gra fakt, że przez całe dorosłe życie pracuję zawodowo, staram się wykonywać dobrze swoją pracę, jednocześnie dbam o dzieci i chcę zaspokajać ich ważne potrzeby. Nie poradziłabym sobie, gdyby nie pomoc rodziców, i jestem im za tym wdzięczna. Ta wdzięczność wywołuje poczucie winy.

Osoby, które mi gratulują szczęścia, są przyjaźnie do mnie nastawione, a ich powinszowania pozbawione złośliwości. Wcale nie chcą mi wbić szpili. Ta świadomość też wywołuje poczucie winy. 

No bo skoro wszyscy chcą dobrze i skoro ja mam dobrze - skąd ta irytacja?

Jakie masz szczęście. Kobiety, które to mówią, w większości mają pełne rodziny i własne bądź wspólne z mężem mieszkania lub domy. To co dla mnie ma być szczęściem, dla nich jest czymś zwyczajnym. Tak jakby było oczywiste, że samotna matka z dwójką dzieci powinna żyć na granicy albo poniżej minimum socjalnego. A może to po prostu jest oczywiste, a ja z uporem maniaka chcę być ślepa?

I jak tu nie być feministką?

czwartek, 4 lipca 2013

Masz prawo być tutaj


Panie, daj mi odwagę, abym zmienił to, co mogę zmienić,
daj mi pokorę, bym zaakceptował to, czego zmienić nie mogę,
i daj mi mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego

Ostatnio pisałam o akceptacji dla własnych wyborów. Jednak nie o wszystkim decydujemy sami. Myślę, że to jedno z podstawowych kłamstw, jakie nam się wtłacza do głów i jakie sami wtłaczamy do głów naszym dzieciom: Postaraj się, a na pewno się uda. Wszystko zależy od ciebie. Jeśli czegoś naprawdę pragniesz, na pewno to zdobędziesz.

Mówi się złośliwie, że na psychologię idą ludzie, którzy szukają lekarstwa na własne problemy. Myślę, że rzeczywiście często tak jest, ale też że to dobra motywacja dla przyszłego psychologa. Bo my pracujemy przede wszystkim nad tym, na co ludzie mają wpływ. Zajmujemy się przywracaniem poczucia kontroli nad własnym życiem, staramy się oddawać odpowiedzialność w ręce osób, które do nas przychodzą. I wiemy, że zacząć musimy od siebie – jeśli nie będziemy sami rozwiązywać swoich problemów, trudno będzie nam pomagać w tym innym.

Mam wrażenie, że takie kierunki jak resocjalizacja czy socjologia wybiera się z innym nastawieniem. Tam spotykają się ludzie, którzy chcą zmieniać świat bardziej niż siebie. Coraz częściej myślę, że tak rozumiana socjologia może stanowić szerszy kontekst dla psychologii i że taki kontekst jest bardzo potrzebny.

Wielokrotnie stajemy na rozstajach i podejmujemy decyzje. Ale w wielu sprawach niewiele mamy do gadania. Spodobał mi się wywiad ze Stefanem Chwinem. Sama pracuję z dziećmi i młodzieżą z trudnościami w nauce i wiem, że są osoby, które choćby nie wiedzieć jak się starały, i tak nie będą miały dobrych ocen. Zwłaszcza na etapie gimnazjum, gdy materiał jest już dość trudny. Powtarzanie im, że wszystko zależy od nich i że wystarczy, by się postarały, po prostu nie ma sensu. Trzeba spojrzeć szerzej i zobaczyć, że system szkolnictwa nie przewidział dla nich miejsca.

Szerszy kontekst może sprawić, że dostrzeżemy potrzebę zmienienia świata. Ta potrzeba często wynika z troski o innych, z poczucia wspólnoty. Zaczynam się powtarzać, pisałam już o podobnych dylematach, ale moje myśli wciąż krążą wokół „ja” i „my”, wokół poczucia kontroli i bezradności, zadowolenia z siebie i chęci wspierania.

Są ludzie, dla których przekonanie, że wszystko zależy od nich, stanowi pułapkę. Trudno jest im przyjąć czyjeś wsparcie, jeszcze trudniej po nie sięgnąć. Czują się wtedy ofiarami. Znam kobiety, które uwierzyły, że same powinny dać sobie radę ze wszystkim, z opieką nad dziećmi, pracą zawodową, i że jeszcze powinny same o siebie potrafić zadbać. Prawdę mówiąc sama w to uwierzyłam. Szerszy kontekst pozwala dostrzec, że często jest to zwyczajnie niemożliwe, a kobiety są wykorzystywane przez społeczność. Owszem, państwo dostrzega problem przyszłych zbyt niskich emerytur, więc wydłuża okres aktywności zawodowej do wieku 67 lat i posyła dzieci wcześniej do szkoły, by szybciej mogły zacząć pracować. Ale roli kobiet w opiece nad dziećmi wciąż nie ceni.

Poruszył mnie wywiad z Markiem Wysockim, który zorganizował grupę wsparcia dla ojców niepełnosprawnych dzieci. Powiedział: „W zbiorowej świadomości utrwalił się stereotyp, od którego ja się odbijam. Jako ojciec niepełnosprawnego dziecka jestem postrzegany jako biedny, poszkodowany przez los klient fundacji, który wyciąga rękę po pomoc. Ja mam inny obraz samego siebie. Życie ustawiło mi poprzeczkę naprawdę wysoko”. Jest bohaterem, a nie ofiarą. I dalej: „Nie zgadzam się, żeby system żerował na mnie i wykorzystywał do cna, dopóki nia umrę”. Żerowanie to oczywiście głodowy zasiłek i obarczenie rodziców trudem opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem, który często jest ponad siły.

Może więc łatwiej domagać się oparcia i przyjmować je, gdy mamy poczucie, że jesteśmy bohaterami albo bohaterkami. Że wcale nie musimy wszystkiego dźwigać sami. Ot tak po prostu.

Wsparcie społeczności, bliskich ... wierzący mogą też mówić o opatrzności boskiej. Zaakceptowanie przyjaznego losu, tego że jest dobrze, mimo że wcale nie musiało tak być. Że jest nieźle, choć mogło być fatalnie. Czasem mam z tym trudność. Przeszłam tuż obok otwartych drzwi, za którymi czaiła się ciemność, poczułam chłodny podmuch podnoszący włoski na rękach. Nie zasłużyłam na to, by być tak blisko drzwi, ani na to by przez nie przejść, ani na to by od nich odejść.

Więc powtarzam sobie: „Nie zapominaj, iż ziemia cieszy się dotknięciem twoich bosych stóp, a wiatr z lubością igra włosem rozwianym. Masz prawo być tutaj”. I sięgać po więcej.