niedziela, 29 stycznia 2012

Zabobony i ciemnogród

Wszyscy wiemy, bo uczyliśmy się tego w szkole: ciemny lud wierzył w gusła i zabobony. Czytaliśmy w noweli Prusa pt. „Antek”, jak głupia i niebezpieczna znachorka wsadziła dziewczynkę do pieca na trzy zdrowaśki myśląc, że w ten sposób wyleczy ją z choroby. Ale na szczęście pojawiła się nowoczesna nauka i położyła takim praktykom kres.

Przez wieki kobiety rodziły w pozycji pionowej, najczęściej kucały albo siadały na specjalnych krzesłach porodowych (to takie krzesło z otworem). W książce „Poród aktywny” Janet Balaskas można przeczytać: „Aż do połowy XVIII wieku w krajach zachodnich krzesło porodowe było obowiązkowym wyposażeniem każdej położnej”. Potem jednak nadszedł czas nowoczesnej medycyny i rodzące położono na wznak, dla ich dobra oczywiście. Istnieje już wiele wyników badań przeprowadzonych zgodnie ze standardami współczesnej nauki, które potwierdzają słuszność postępowania ciemnych akuszerek. Wiadomo chociażby, że „przekrój kanału rodnego powiększa się aż o 30%, gdy kobieta z leżenia na wznak przechodzi do pozycji kucznej” (za Janet Balaskas). 30%! A w wielu szpitalach lekarze i położne wciąż każą rodzącym kłaść się na odpowiednio przystosowanych... łóżkach.

Albo kwestia mycia rąk. Niegdysiejsze akuszerki, przygotowując się do odebrania porodu, dokonywały rytualnego obmywania. Ale w XIX wieku przyszli oświeceni lekarze i postanowili skończyć z tym zabobonem. Prosto od stołu krematoryjnego szli odbierać porody. Nie myli rąk, bo ówczesna nauka nie znała mechanizmu powstawania zakażenia. W efekcie wiele kobiet umarło z powodu gorączki połogowej. Praktykujący w XIX wieku lekarz Ignaz Semmelweis zaobserwował, że mycie rąk przez personel medyczny drastycznie obniża śmiertelność wśród kobiet w połogu (z 18% do 2%! - za Wikipedią). Jednak z powodu ataków innych lekarzy, którzy wyśmiewali jego teorię, doznał załamania nerwowego i trafił do szpitala psychiatrycznego, gdzie zmarł.

A bańki? Czysty zabobon. Latami odrzucane przez konwencjonalną medycynę, choć wciąż stosowane pokątnie. Gdy jakiś czas temu byłam z córką w szpitalu, dowiedziałam się, że bańki wróciły do łask. W szpitalu stawia się je przy zapaleniu oskrzeli, pod warunkiem, że przebiega ono bez obturacji, czyli bez duszności. Mechanizm działania baniek polega na wywołaniu przekrwienia, pękaniu naczynek krwionośnych w skórze. Uwolniona w ten sposób krew działa jako ciało obce, na co nasz układ immunologiczny odpowiada wytworzeniem komórek odpornościowych. Myślę o tym, gdy moje dzieci nabijają sobie siniaki – być może i one są zdrowe dla organizmu.

Wystarczy wyobrazić sobie znachorkę ugniatającą chleb ze śliną i pajęczyną, następnie kładącą tę tajemną miksturę na ranę, żeby poczuć, że mamy do czynienia z zabobonem. Brakuje tylko ropuszej skórki i oka nietoperza. Współczesne badania dowiodły jednak, że ta mieszanina wytwarzała w procesie fermentacyjnym prymitywną formę penicyliny.

Nie, nie jestem przeciwna nowoczesnej nauce. Ale złości mnie nieuzasadnione poczucie wyższości części jej przedstawicieli, ich przekonanie, że połknęli wszystkie rozumy świata. A szacunek dla ludowej mądrości? Dla mądrości kobiet?

piątek, 27 stycznia 2012

Stare, dobre czasy?

Wielu ludzi wspomina stare, dobre czasy, kiedy to rodziny były stabilne, a dojrzali i odpowiedzialni ludzie trwali u swych boków, zamiast się rozwodzić. Teraz za to wszystko się sypie, moralność upada, a każdy egoistycznie dba tylko o własną przyjemność.

Jak faktycznie wyglądała kiedyś ta trwałość małżeństw? Wśród arystokracji nie była wcale oczywista. Zwyczajni ludzie zmuszeni myśleć o tak prozaicznych sprawach, jak środki na przetrwanie, nie mieli wyboru. A już szczególnie nie miały go kobiety. Stosunkowo najlepiej (po mężatkach oczywiście) wiodło się tak zwanym starym pannom z lepiej sytuowanych rodzin. Mogły zostać przygarnięte jako ubogie krewne i w zamian za wikt opiekować się dziećmi i wykonywać prace domowe. Jednak już samo określenie „stara panna” było pogardliwe.

Bardziej obraźliwa nazwa to „panna z dzieckiem”, której ktoś „zrobił brzuch”. Jeszcze gorsza – „bękart” czyli nieślubne dziecko. W poruszającej książce Kazimiery Szczuki pt. „Milczenie owieczek” można poczytać, jak przedstawiano w polskiej literaturze spędzanie płodów i porzucanie lub uśmiercanie niechcianych noworodków. Tak, takie rzeczy miały miejsce w tamtych starych, dobrych czasach, za którymi przyjemnie się tęskni.

Łatwo pewnie oceniać kobiety, lecz trzeba pamiętać, że samotne matki czekała nędza i ostracyzm społeczny, zwłaszcza jeśli nie były chociażby wdowami, lecz „puściły się” (kolejne pejoratywne określenie związane z kobiecą seksualnością) zamiast zachować „czystość” do ślubu.

Kobieta musiała więc dbać o męża, bo była od niego zależna ekonomicznie i społecznie. W związku z tym – również psychicznie. Kopciuszek dobrze wiedział, że jedyną szansą na dobry los jest poznanie tego jedynego księcia. A potem już nie było odwrotu, niezależnie od tego, jaki ten książę ostatecznie się okazał. Trzeba było trwać.

Dopóki kobiety nie miały wyboru, dopóty podziwiały, wspierały, dowartościowywały mężczyzn, ułatwiały im życie, stanowiły dla nich tło. Kto nie wierzy, niech przeczyta kilka rad dla dobrych żon z "Housekeeping Monthly" z 13 maja 1955 r.:
  • Przygotuj obiad. Zaplanuj go wcześniej, nawet poprzedniego wieczora, tak by pyszna potrawa czekała na jego przyjście. W ten sposób dajesz mu znać, że myślałaś o nim i przejmujesz się jego potrzebami. Mężczyzna jest głodny, kiedy wraca do domu, a perspektywa dobrego posiłku (zwłaszcza jego ulubionego dania) to część niezbędnego ciepłego powitania.
  • Przygotuj się. Odpocznij 15 minut, byś była odświeżona na jego przyjście. Popraw makijaż , zawiąż wstążkę na włosach i wyglądaj promiennie. Pamiętaj, że on właśnie wraca z pracy, gdzie napatrzył się na zmęczonych ludzi.
  • Bądź trochę bardziej radosna i trochę bardziej interesująca dla niego. Coś musi rozświetlić jego nudny dzień - to twój obowiązek.
  • Posprzątaj. Przed jego przyjściem ogarnij wzrokiem główną część mieszkania. - Pozbieraj podręczniki, zabawki, papiery itp. i odkurz stoły.
  • W czasie zimnych miesięcy powinnaś rozpalić ogień w kominku, by on mógł się zrelaksować. Twój mąż poczuje, że jest w raju, w świątyni odpoczynku i porządku, co tobie również polepszy samopoczucie. Przecież dbanie o jego komfort przyniesie ci ogromną satysfakcję.
  • Przygotuj dzieci. Przeznacz kilka minut, by umyć im ręce i buzie (jeśli są małe), uczesać włosy i, jeśli to konieczne, przebrać je. To małe skarby i on chce zobaczyć je w tej roli. Na czas jego przyjścia wyeliminuj hałas zmywarki, suszarki i odkurzacza. Zachęć dzieci, by były cicho.
  • Uciesz się, że go widzisz.
  • Powitaj go ciepłym uśmiechem i okaż szczerość w twoim pragnieniu ucieszenia go.
  • Wysłuchaj go. Być może masz wiele ważnych rzeczy, o których chcesz mu opowiedzieć, ale moment jego przyjścia nie jest właściwy. Niech mówi pierwszy - Pamiętaj, jego tematy konwersacji są ważniejsze niż twoje.
  • Spraw, by ten wieczór był tylko dla niego. Nigdy nie narzekaj, gdy wróci do domu późno lub wychodzi na kolację lub w inne miejsce bez ciebie. Spróbuj zrozumieć, że żyje w świecie napięć i stresu.
  • Twój cel: spróbuj sprawić, by dom był miejscem spokoju i porządku, gdzie twój mąż będzie mógł odświeżyć ciało i umysł.
  • Nie witaj go narzekaniem i problemami.
  • Spraw, by było mu wygodnie. Zaproponuj, by się oparł na wygodnym fotelu lub by położył się w sypialni. Przygotuj mu coś chłodnego lub ciepłego do picia. - Ułóż dla niego poduszki i zaproponuj, że zdejmiesz mu buty. Mów cichym, kojącym i miłym głosem.
  • Nie kwestionuj tego, co robi, nie podważaj jego sądów. Pamiętaj, to on jest panem domu i zawsze czyni swoją wolę sprawiedliwie i rozmyślnie. Nie masz prawa tego kwestionować.
  • Dobra żona zawsze zna swoje miejsce.
Uf! Teraz kobiety nie muszą już być AŻ tak miłe. Czyżby na tym między  innymi polegał ten kryzys roli męskiej, o którym głośno? Mężczyznom jest trudniej we współczesnym świecie, ponieważ przestali być stawiani na piedestale, podziwiani i chronieni przez swoje żony. No ale cóż, samo posiadanie spodni w szafie przestało kobietom wystarczać. Czas, by ich partnerzy też dawali, wspierali, starali się zrozumieć i podziwiali.

Na pociechę napiszę, że właśnie w dzisiejszych czasach mężczyźni mogą zostać naprawdę obdarowani! Nie z musu, nie z życiowej konieczności, ale ze szczerej serdeczności. Oczywiście tak naprawdę wszyscy jesteśmy w kryzysie związanym ze zmianą. Kobiety też się miotają, z jednej strony wciąż czekają na księcia z bajki (tej o Kopciuszku), którego „złapanie” rozwiąże wszystkie życiowe problemy, a z drugiej strony domagają się partnerstwa. Nie jest nam łatwo w związkach.

Nie chcę dać do zrozumienia, że kiedyś wszystkie małżeństwa były nieudane. Podejrzewam, że rzecz się miała podobnie jak dzisiaj. Rozwodzimy się, ponieważ możemy to zrobić i dlatego, że nie potrafimy być razem. Wiele i wielu z nas nie miało od kogo nauczyć się, jak żyć w szczęściu, miłości i wzajemnym szacunku do grobowej deski. Bo nasi rodzice i dalsi przodkowie też tego nie umieli.

Rozwód bywa lepszym wyjściem niż ciągnięcie nieudanego małżeństwa. Przedkładanie spójności rodziny ponad szczęście jej członków jest typowe dla rodzin, które dotyka przemoc. Zasada ta sprowadza się do tego, że jeśli mąż znęca się nad żoną lub dziećmi, i ona i one mają obowiązek to ukryć. I pozostają „normalną” – czyli pełną niezależnie od wszystkiego – rodziną.

A małżeństwo mojej prababci z pradziadkiem wyglądało tak (i tu zacytuję Jerzego W. Soleckiego, mojego Tatę):

"Ona - drobniutka, cichutka i zasuszona staruszka, krążąca wokół męża, podająca jesionkę przed wyjściem na spacer, nasłuchująca jego chrząkania na schodach,  aby uprzedzając pukanie otworzyć mu drzwi i zdjąć z niego jesionkę, stojąca z ręcznikiem na ręku, kiedy mył się prychając nad zlewem w kuchni, słowem - służka cicha i pokorna. On - starzec mrukliwy i despotyczny, który - poza tym, że wciąż jeszcze polował, upamiętnił mi się dzięki wielkim, odstającym uszom i temu, że czytając gazetę, co chwila wykrzykiwał: co to, toto wszystko znaczy!? Same łobuzy!"

Gdy prababcia odeszła, pradziadek położył się do łóżka. Księdzu – wezwanemu, by go wyspowiadał – powtarzał tylko: proszę księdza, żona mi umarła. I wkrótce do niej dołączył.

środa, 25 stycznia 2012

Nie chcę brać gwałtem, chcę być obdarowywana

W filmie „Przyczajony tygrys, ukryty smok” jest taka scena, w której on mówi do niej (cytuję z pamięci): „Gdybym chciał, dawno wziąłbym cię gwałtem, ale wolę być obdarowywany”.

Gdy wchodziłam w dorosłe życie, byłam przekonana, że trzeba walczyć. O swoje granice, o szacunek do siebie, o podział obowiązków domowych. Że nie ma łatwo i że bez walki się nie da. Chyba nawet myślałam, choć dziś się tego wstydzę, że trzeba sobie wychować – męża oczywiście. Z tego co zauważyłam, przeświadczenie o konieczności wychowania drugiej strony jest dość powszechne wśród kobiet, spotkałam się z nim także wśród mężczyzn. Jak nie ubijesz, to nie ujedziesz, powiedziała moja koleżanka. Inna chwaliła  się, że dobrze wychowała swojego męża, i że był podatny na jej oddziaływania jak plastelinka.

Coraz bardziej drażni mnie ten sposób myślenia. Po pierwsze zakłada wyższość wychowującego nad wychowywanym i nawet pewną pogardę wobec niego. Po drugie kładzie całą odpowiedzialność na barki osoby wychowującej. Kobiety często mówią: to twoja wina, że on... powiedzmy, że nie zmywa naczyń. I dalej: ja mojego nauczyłam.

Walka domowa trwa. I spaja związek! Łączy, przyciąga. Myślimy: jeszcze nie udało mi się go nauczyć, ale to moja wina. Na pewno wystarczy znaleźć odpowiedni przycisk. Jeśli spróbuję inaczej – czymś innym zagrożę, mocniej tupnę nogą, będę dłużej milczeć – w końcu się uda.

Owszem, zwycięstwo daje poczucie dumy i siły. Ale szarpanina jest z reguły obustronna, nie zawsze się wygrywa. A przegrana oznacza  upokorzenie.

No i nie wszystko da się wymusić. Bliskość, czułość, troskę, miłość – można dostać tylko i wyłącznie w prezencie. I tylko i wyłącznie w prezencie można dać.

Wierzę, że warto skończyć z wymuszaniem i zamiast tego powiedzieć: chcę, marzę, byłoby miło... To budzi niepewność, bo pozbawiamy się przekonania, że wszystko zależy od nas. Oddajemy inicjatywę, zostawiamy pole. I czekamy. Ale tylko wtedy możemy dostać prezent.

Istnieje jednak pewne ryzyko. Może się okazać, że nie dostaniemy nic. Po prostu nic. I co wtedy? Pustka. Tracimy złudzenia. To boli. Ale może też być początkiem zupełnie nowej drogi.

Ps: Gdy wchodziłam w rolę matki, uważałam, że dziecko powinno mieć precyzyjnie wyznaczone granice i być posłuszne rodzicom. Wciąż stosuję wiele tradycyjnych metod wychowawczych opartych na szantażu i przymusie („Liczę do pięciu i jeśli nie zrobisz tego, to nie będzie bajki”) i trudno mi poza nie wyjść. Ale staram się. W przypadku dzieci na szczęście opcja pustki nie istnieje.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Bo tobą rządzą hormony!

Gdy moja starsza córka miała jakieś 3 lata, lubiła odgrywać Królewnę Śnieżkę. Miś w charakterze księcia pytał obudzoną królewnę, czy zechce wyjść za niego za mąż (bo to nowoczesny książę był). A królewna w zależności od nastroju mówiła, że tak, albo że nie. Opowiedziałam tę historyjkę koledze i... nie spodobała mu się. No cóż, tak to już jest: kobiety raz chcą, a raz nie chcą.

W pierwszym wywiadzie Pauliny Reiter z Alicją Długołęcką opublikowanym w Wysokich Obcasach (wywiady te ukazały się później książce pt. „Seks na Wysokich Obcasach”) przeczytałam, że kobieca seksualność, w przeciwieństwie do męskiej, jest cykliczna (wywiad nosił tytuł „Fale pożądania”). No tak, przecież to oczywiste! Dlaczego nigdy wcześniej o tym nie pomyślałam?

Za normalną uważa się zazwyczaj stałą ochotę na seks. Bo za normalne uważa się to, co męskie. Kiedyś uczestniczyłam w studium audiologii (zajmowałam się wtedy zawodowo sprzedażą aparatów słuchowych). Wykładowca podał nam informację o przeciętnej długości przewodu słuchowego dorosłego mężczyzny.

Dlaczego mężczyzny? Wydało mi się to tak absurdalne, że aż zabawne. No właśnie, bo to co męskie, jest normalne, podstawowe, a to co kobiece – inne jakieś.

A kobieta zmienną jest. Apetyt na seks waha się w zależności od dnia cyklu (chyba że cykl jest regulowany pigułkami hormonalnymi), wszystko może się zmienić w czasie ciąży i karmienia piersią. Oczywiście istnieje też wiele innych czynników, nie hormonalnych, ale wpływających na gospodarkę hormonalną, takich jak stres, zmiany życiowe, związek emocjonalny z partnerem itp.

Tak, rządzą nami hormony. Nami wszystkimi, niezależnie od płci. Tyle że inaczej. U kobiet z gospodarki hormonalnej wynika cykliczność, u mężczyzn – względna stałość. Tak po prostu jest, należy to przyjąć do wiadomości i przestać wartościować, co jest lepsze, a co gorsze. Dopiero wtedy można zastanawiać się nad sposobami rozwiązywana konfliktów, które się w związku z tymi różnicami mogą rodzić.

czwartek, 19 stycznia 2012

Matka śpi z dzieckiem!

A ojciec na kanapie! To fatalnie! To znaczy, że ona o niego nie dba. Stawia dziecko przed mężem. Używa dziecka jako usprawiedliwienia, by nie wypełniać obowiązków małżeńskich. W takim razie łatwo zrozumieć jego ewentualną zdradę lub odejście. Po co mu taka żona?

Kobieta-modliszka, której mężczyzna był potrzebny tylko do zrobienia dziecka. Kobieta-mamuśka, która poza dzieckiem świata nie widzi. Kobieta-zaburzona, która zamiast zająć się rozwiązywaniem własnych problemów i problemów w relacji z mężem, woli schować się w bezpieczną bliskość z maleńką istotką.

A on? On czeka, aż żona zmądrzeje i przypomni sobie, że jej miejsce jest przy nim. Aż zrozumie, że to on jest ważniejszy od dziecka. Że relacja między mężem i żoną jest ważniejsza niż relacja między matką i dzieckiem.

Tak brzmi najczęściej snuta opowieść. Rzadko bierze się pod uwagę inne możliwe scenariusze. Taki np., że obojgu ta nocna geografia odpowiada. Ona lubi spać z dzieckiem. Dziecko często się budzi, dzięki wspólnemu spaniu ona nie musi wstawać za każdym razem i jest jest w ciągu dnia pogodniejsza i jako-tako wyspana. Maleństwo śpi spokojniej, ponieważ z bliskości mamy czerpie poczucie bezpieczeństwa. Ojciec dzięki ewakuacji na kanapę, nie bierze udziału w nocnych pobudkach. Odczuwają dość pogody i wzajemnej czułości, by zadbać o bliskość. Seks w łóżku (i pod kołdrą) nie jest dla nich jedyną opcją.

Kolejny scenariusz może być taki, że ona chce spać z nim. Ale ponieważ dziecko wymaga intensywnej nocnej opieki, ma kolki, trzeba je nosić, masować brzuszek, on wolał przenieść się do drugiego pokoju na kanapę. Dzięki temu on się wysypia i jest w stanie skoncentrować się w pracy. Ona ma o to żal, ponieważ nocne pobudki, z którymi sama musi sobie radzić, wyczerpują ją.

Bywa i tak, że wszyscy śpią razem, rodzice, młodsze dziecko, starsze dziecko oraz 2 koty, i wszyscy są zadowoleni. I nikomu nic do tego.

Scenariuszy może być wiele. Ważne jest tylko to, czy wszystkie zaangażowane strony są z takiego scenariusza zadowolone. Jeśli tak, należałoby się od nich kulturalnie odczepić. Odłożyć na bok wiedzącą lepiej normę. Jeśli nie, to mamy do czynienia z konfliktem w małżeństwie. Ale czy zawsze wina leży wyłącznie po stronie kobiety?

Są faceci, którym bardzo zależy na spaniu z żoną, bez dziecka. Niektórzy z nich, rozumiejąc jej zmęczenie, angażują się w nocną opiekę nad maleństwem. Można się umówić, by wstawać na zmianę. Jeden ze scenariuszy mógłby wyglądać tak, że on przynosi jej dziecko do karmienia, a następnie odnosi je do łóżeczka. Grunt żeby się dogadać!

Przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, że pojawienie się dziecka (i to nie tylko pierwszego) stawia całą rodzinę w sytuacji kryzysu.

Swojego czasu poruszył mnie stary, dobry poradnik „Żyć w rodzinie i przetrwać” R. Skynnera i J. Cleese. Przeczytałam tam: „Przed przyjściem na świat dziecka każde z małżonków swobodnie mogło przeznaczyć dla partnera całą posiadaną przez siebie zdolność do świadczenia wsparcia emocjonalnego. Ale teraz niemowlę zaczyna potrzebować od matki miłości i opieki w ogromnych ilościach. To zaś narzuca jej określone wymagania i oznacza, że z kolei ona potrzebuje, żeby mąż kochał ją i wspierał nawet bardziej niż zwykle. Jednak tak dużo daje dziecku, że często nie jest w stanie mu się odwzajemnić - dla niego pozostają tylko znikome resztki. A zatem on jest pozbawiony swojego normalnego wsparcia emocjonalnego w sytuacji, gdy żona potrzebuje od niego w tym względzie więcej niż kiedykolwiek przedtem.”

Jakie to prawdziwe. I jakie trudne. I jak mocno dotyczy obojga rodziców.

Dalej czytamy: „Po urodzeniu dziecka życie rodzinne organizuje się zwykle tak, że tata zapewnia mamie wszystko, co jest jej potrzebne do życia w okresie, gdy niemowlę pochłania tyle czasu i uwagi. Teraz tata musi zacząć ściągać ją z powrotem na dawne miejsce, musi odzyskać ją dla siebie, żeby było jak przedtem. Żeby tych dwoje jako para małżeńska mogło znów uplasować swój związek na pierwszym miejscu”. Tych kilka zdań przyniosło mi ogromną ulgę. Bo mimo że książka została wydana ponad 20 lat temu, wciąż rzadko słyszy się takie treści. Że to on powinien ją odzyskać, a nie ona jego.

A z czym wiąże się tradycyjne przekonanie o winie kobiety? Mężczyzna wchodzący w rolę dziecka. To ona ma zadbać o potrzeby pozostałych członków rodziny, zarówno o potrzeby maluchów, jak i męża. A on – tak jak dziecko, powinien czekać na zaspokojenie. Właściwie nawet bardziej niż dziecko, bo przecież to on ma być dla żony najważniejszy.

A jednak oboje partnerzy są dorośli. Oboje powinni zadbać o dziecko (które jako jedyne w tym układzie absolutnie nie jest w stanie samo o siebie zadbać) i oboje powinni zatroszczyć się o swoją relację. I jeszcze jedno: więcej dawać powinna ta strona, która więcej ma, która akurat w danym okresie jest bardziej wyspana, mniej przytłoczona obowiązkami. Przecież to takie oczywiste. Więc czemu tak rzadko to słyszę?

wtorek, 17 stycznia 2012

Jak Śpiąca Królewna spotkała Wiedźmę

Wiele lat temu koleżanka zapytała mnie: „Która bajka jest twoja?” Odpowiedź pojawiła się natychmiast! Nieproszona! Gdyby moja podświadomość dała mi czas do namysłu, na pewno wybrałabym inną bajkę, bo akurat Śpiącej Królewny szczerze nie znosiłam.

Tak, spałam przez 100 lat. Później czułam, że wciąż jestem o cały wiek do tyłu. Śpieszyłam się, by nadrobić stracony czas. Wolałam iść na wyprawę niż czekać.

Nie zgadzam się z tym, że wszystkie bajki i wszystkie treści w nich zawarte są „cudowne i pożyteczne”, jak to określił Bruno Bettelheim. Uważam, że bajki są wyrazem podświadomości jakiejś kultury i że przedstawiają sposoby radzenia sobie, które może i są najlepsze w danej kulturze. Tylko czy każda kultura jest pod każdym względem dobra? Bajki są wielopiętrowe w sensie historycznym. Przez wieki ulegają zmianie, pojawiają się w nich nowe motywy, a istnienie dawniejszych można tylko podejrzewać i tropić ich ślady. Fascynujące jest porównywanie chociażby starszych wersji Czerwonego Kapturka z najlepiej nam znaną wersją braci Grimm. Bo bracia Grimm tworzyli swoje wersje, ich przekaz nie jest „czysty”, cokolwiek by to miało oznaczać.

Wracając do Śpiącej Królewny, teraz już bardziej lubię tę bajkę. Ale po kolei.
Są wróżki, 12 dobrych i jedna zła. Złościło mnie, że w bajce pojawia się motyw złej, starej kobiety, niegodnej zaufania. Jest też motyw kobiety dobrej, ale o niewielkiej mocy – wróżki, która mogła tylko złagodzić działanie złego czaru.

Liczby 12 i 13 nie są przypadkowe. Mamy 12 miesięcy słonecznych i 13 miesięcy księżycowych. Każdy z księżycowych miesięcy twa 28 dni czyli tyle, ile zwykle trwa cykl hormonalny. Więc może to być bajka m. in. o byciu – albo niebyciu – panią własnego ciała i rozumieniu sygnałów z niego płynących.

Jest wieża. Wieżę można traktować jako symbol falliczny i uznać, że wbrew pozorom zły czar ma swoje źródło w męskim świecie, mimo że został rzucony przez czarownicę. Wspinanie się na wieżę to też rozwój duchowy i ciekawość świata. Ten moment, gdy królewna wchodzi na górę i otwiera drzwi...

Jest kołowrotek. Nie powinno go być, bo król, chcąc uchronić córkę, zakazał posiadania kołowrotków pod karą śmierci. Ale głucha starowinka nie usłyszała zakazu i dalej przędła.

Jest wrzeciono. Ukłucie wrzecionem można traktować jako symbol pierwszej miesiączki albo inicjacji seksualnej. Nauka przędzenia to też symbol wiedzy o seksualności i ogólniej o kobiecym losie, wiedzy przekazanej przez starszą, doświadczoną kobietę.

Rozumiałam tę baśń jako przestrogę: Nie bądź ciekawa, nie szukaj. Nie szukaj w sferze seksualnej (bądź "niewinna" do ślubu, nie znaj swojego ciała, bądź bezbronna, bój się), nie szukaj w sferze porządku świata (nie staraj się zrozumieć, czym jest wieża, kto rządzi, jakie jest twoje miejsce w świecie i dlaczego), nie szukaj w sferze duchowości.

100-letni sen interpretowałam jako karę za ciekawość. Sposób na przebrnięcie przez niebezpieczny okres młodości, gdy kobieca seksualność jest zakazana, bo nie ujęta w ramy instytucji małżeństwa. Królewna śpi, a różane krzewy bronią dostępu do niej. Po upływie tego groźnego okresu zjawia się królewicz i ma do wzięcia gotową królewnę.

Ale, ale... drążmy dalej.

Czy czarownica rzeczywiście jest zła? A może to właśnie ona daje małej królewnie jedyny wartościowy dar? Może przepowiada jej, że stanie się kobietą? Wejdzie na wieżę, ukłuje się wrzecionem. I umrze. Jako dziewczynka umrze.

Jeżeli tak, to wróżka próbowała ją uchronić przed dojrzewaniem. Śpiąca Królewna miała na zawsze pozostać dziewczynką. O gładkim, nieowłosionym ciele, bezbronnym spojrzeniu. Bez dużych piersi i rozstępów.

Jednak królewna złamała ocjowski zakaz i stała się kobietą. Otworzyła drzwi, przyjęła wrzeciono z rąk starowinki i ukłuła się nim. Być może wygląda na niewiastę, ale nosi w sobie doświadczenie wiedźmy – wiedzącej.

A czy po głuchej na zakazy starowince widać, że jest czarownicą? Jest nią bez wątpienia.

A wieża? Wieża może być symbolem fallicznym i równie dobrze może być symbolem waginalnym, ponieważ wchodzi się do niej stromymi schodkami, ciasnym przejściem.

Jeśli o mnie chodzi, nadal żałuję, że spałam. Żałuję jednak też, że się śpieszyłam. Coraz bardziej doceniam powolność i dawanie sobie czasu. Bywa, że chowam się na 100 lat za kolczastym, pachnącym żywopłotem. Tyle że teraz robię to z własnej woli.

sobota, 14 stycznia 2012

Nadmierna bliskość = brak samodzielności dziecka?

(Ronja) miała uważać, żeby nie wpaść do rzeki, powiedział Mattis, dlatego ochoczo skakała po gładkich kamieniach przy samym uskoku wodnym, tam gdzie najbardziej huczało. Nie mogła przecież zapuszczać się w las i tam uważać, żeby nie wpaść do rzeki.
Astrid Lindgren „Ronja, córka zbójnika”

Nadmierna bliskość może prowadzić do braku samodzielności dziecka i uzależnienia emocjonalnego od matki, to często powtarzany pogląd. Czy prawdziwy?

Jean Liedloff w książce pt. „W głębi kontinuum” opisuje, jak żyjący w Puszczy Amazońskiej Indianie Yequana wychowują dzieci. Nie zgadzam się ze wszystkimi poglądami autorki, ale książka ta wywarła na mnie chyba największe wrażenie spośród wszystkich poświęconych tematyce wychowania, jakie czytałam.

Szczególnie zapadł mi w pamięć opis niemowlęcia niesionego przez matkę albo inną osobę, czującego ciepło słoneczne, powiew wiatru, wilgoć liści ocierających się o jego ciało. Dziecko doznaje wstrząsów, gdy opiekunka tańczy, a kiedy dokłada do ognia – czuje bijący od niego żar. Bo indiańskie niemowlęta nosi się przy sobie cały czas, bez przerwy. Dzięki temu ich życie od samego początku jest pełne różnorodnych wrażeń. Pomyślałam sobie, że fajnie byłoby urodzić się takim dzieckiem, o wiele fajniej niż niemowlęciem leżącym w łóżeczku z zawieszoną u góry karuzelką, która być może przez chwilę budzi ciekawość.

Efekt? Indiańskie niemowlęta płaczą o wiele rzadziej niż nasze. Ich potrzeba bliskości, a także głód i pragnienie są natychmiast zaspokajane. Myślę, że również potrzeba doznawania świata, czy – używając określenia Liedloff – bycia zanurzonym w nurcie życia.

A czy dzieci te są później mniej samodzielne? Ależ skąd! Uczą się naśladując wciąż  pozostających w pobliżu dorosłych i starsze od siebie dzieci. I uczą się szybko. Bardzo wcześnie umieją doskonale pływać, strzelać z łuku, posługiwać się maczetami, doglądać ognia. Wypadki zdarzają się rzadko.

Więc o co chodzi z tą „nadmierną” bliskością? Czy to ona prowadzi do braku samodzielności? Myślę, że jednak mylimy pojęcia. Chodzi nie o bliskość, ale o ochranianie.

Nie ruszaj, bo się skaleczysz! Nie podchodź, to jest gorące! Nie wolno tam wchodzić, bo spadniesz! A gdy nie uda się malca upilnować, odczuwamy złość i poczucie winy. Gniewamy się na dziecko, ponieważ było nieposłuszne, niejednokrotnie karcimy je za płacz. Czujemy się winni, bo powszechnie wymaga się od opiekunów, by chronili dzieci przed bólem wiążącym się z samodzielnym poznawaniem świata.

Bliskość staje się modna, mówimy o rodzicielstwie bliskości. Jako sympatyczka tego sposobu opieki nad dziećmi, karmiłam moje córki piersią po 3 lata, początkowo na żądanie, nosiłam w chuście na tyle, na ile mi mój krzywy kręgosłup i niewytrenowane mięśnie pozwalały. Ale co z nieochranianiem? To jest dla współczesnych rodziców  często znacznie trudniejsze niż bliskość.

Nie, mimo fascynacji „W głębi kontinuum” nie dawałam moim niemowlętom maczet do ręki ani nie sadzałam ich obok głębokiego dołu ufając, że nie wpadną. Ale jednak zdarza mi się szokować innych ludzi niefrasobliwością.

Gdy moja młodsza córka uczyła się siadać, upadła raz albo dwa razy do tyłu, przez chwilę płakała i... wyciągnęła jakiś wniosek, bo potem podpierała się rękami do czasu, gdy potrafiła usiąść pewnie. Kiedy nauczyła się stać, skakała z radości, traciła równowagę i – znowu raz albo dwa razy – przewróciła się na plecy. Przestała skakać i zaczęła ponownie dopiero po ok. 2 miesiącach. Podziwiałam upór, z jakim przechodziła przez próg przewracając się początkowo 2 razy na 3 przejścia, na ogół były to jednak upadki kontrolowane, bo szybko zdała sobie sprawę, że na progu chodzenie staje się trudniejsze.

Gdy zbliżała się do gorącego piekarnika, ostrzegałam ją, że jest gorący i będzie bolało. Gdy zdarzyło jej się dotknąć i piekarnika i gorącego czajnika, faktycznie odczuła ból.

Owszem, płakała. Przytulałam ją wtedy i pocieszałam. Nie zrobiła sobie jednak krzywdy, zawsze były to drobne urazy, niewielkie zadrapania, siniaki lub guzy.

Niestety z biegiem czasu coraz więcej zabraniam i nie umiem znaleźć innej metody. Ale mimo to moje dziewczyny biegają z nożyczkami w rękach. Czasem są to nożyczki dla dzieci z zaokrąglonymi końcówkami, czasem zupełnie zwyczajne nożyczki dla dorosłych. Gdy niedawno zastałam moją obecnie 3,5-letnią córkę skaczącą z komody na wyciągnięty uprzednio z kąta materac, ucieszyłam się, że nie zrzuciła stojącego na komodzie kwiatka. Nie martwiłam się o nią, bo wiedziałam, że nic sobie poważnego nie zrobi.

Żeby zrozumieć, co oznacza gorąco-zimno, daleko-blisko, wysoko-nisko, stabilnie-chwiejnie itp., dziecko musi zebrać odpowiednią porcję doświadczeń. Pamiętam, jak moja starsza córka w wieku 8 miesięcy wyciągała rączkę próbując dotknąć oddalonego o jakieś 3 metry gołębia. Nie rozumiała pojęcia odległości, ponieważ jeszcze wtedy nie raczkowała. Nie jest to coś, co jesteśmy w stanie wytłumaczyć, a im więcej tłumaczymy i im więcej przy tym zabraniamy, tym mniej nam dzieci wierzą.

Myślę, że to noszenie dziecka wszędzie ze sobą jest również bardzo ważnym elementem wspierania samodzielności. Bo w ramionach opiekuna niemowlę już od początku życia zbiera doświadczenia. Dziecko, które najpierw jest często wnoszone i znoszone ze schodów w chuście, dzięki czemu czuje sposób poruszania się osoby dorosłej, i które później może po tych schodach raczkować, prawdopodobnie z nich nie spadnie, gdy będzie miało 2 czy 3 lata. Dziecko, które w ramionach ojca czuje żar bijący od kominka i widzi, jak ojciec  dokłada do ognia, będzie się ostrożniej z ogniem obchodziło.

Moje przemyślenia okazały się nie całkiem nowe. Pisząc tekst, natknęłam się na cytat z „Pism wybranych” Janusza Korczaka: „Gorąca, rozumna, zrównoważona miłość matki do dziecka musi dać mu prawo do przedwczesnej śmierci". I dalej: "Im bardziej przeraża matkę sfer zamożnych myśl o możliwej śmierci dziecka, tym mniej znajduje ono warunków, by stać się bodaj tylko pomyślnie rozwiniętym fizycznie i jako tako samodzielnym duchowo człowiekiem... Drzwi - przyciśnie palec, okno - wychyli się i wypadnie, pestka - udławi się, krzesło - przewróci na siebie, nóż - skaleczy, patyk - oko wybije, podniosło z ziemi pudełko - zarazi się, zapałka - pożar, pali się". I jeszcze: "W obawie, by śmierć nie wydarła dziecka, wydzieramy dziecko życiu; nie chcąc, by umarło, nie pozwalamy żyć".

Bądźmy więc blisko. I pozwólmy żyć. Pozwólmy wąchać, smakować, patrzeć, słuchać, dotykać, badać, sprawdzać, doświadczać. Odczuwać radość i ból.

Z pozdrowieniami dla działającego na Gazecie forum:
Karmienie piersią powyżej roku


środa, 11 stycznia 2012

Dzisiaj

Gdy miałam 18 lat, jednym z ważniejszych motorów napędzających moje działania, była ciekawość. Ciekawiło mnie życie i ciekawiła mnie śmierć. Chciałam dotknąć czegoś naprawdę ważnego, zwykła codzienność wydawała mi się byle jaka i miałka. Więc poszłam na sekcję zwłok. Zapamiętałam smród, przekonanie, że martwe ciało to nie człowiek i poczucie, że było warto.

Teraz jestem ostrożniejsza i mniej skłonna do próbowania i sprawdzania, ale babska ciekawość wciąż mnie prowadzi. Więc niedawno poszłam na medytację prowadzoną przez mistrzynię Reiki. Jednym z zadań w trakcie medytacji było wyobrażenie sobie siebie prawdziwej, bez oczekiwań innych ludzi. Zobaczyłam czarną, pustą przestrzeń, czułam się w niej zawieszona. Znałam tę wizję, nawiedziła mnie wiele lat temu i przeraziła pustką i samotnością. A tym razem doznałam spokoju i uczucia wolności. Pozycja relaksu w jodze (czyli wygodne leżenie na wznak z zamkniętymi oczami) nosi nazwę pozycji trupa. Coś w tym jest, że spokój, wolność i relaks graniczą ze śmiercią.
    
Jak wielu ludzi żyję nadzieją na lepsze jutro. A to przecież bardzo ryzykowna nadzieja. Bo kto wie? Może teraz przeżywam najlepszy okres w życiu? Może lepiej już nie będzie? Może... mnie nie będzie?   
    
Boję się śmierci. Martwię się, co by się stało z moimi córkami, jak one by sobie dały radę, jakie by miały szanse na cokolwiek. Ale co mogę zrobić oprócz otoczenia ich opieką dzisiaj, w teraźniejszości? Przecież przyszłość jest złudzeniem.
    
Chociaż wydaje nam się, że panujemy nad wszystkim.
    
Kupujemy dzieciom przetestowane, bezpieczne zabawki, którymi nie mogą się skaleczyć. Zakładamy blokady na szafki, bramki na schody. Rzucamy się z panicznym strachem ratować dziecko, które trzyma w ręku ostry nóż. Nie pozwalamy smażyć na gorącej patelni. Żeby sobie tylko nic nie zrobiło.   

Wynaleźliśmy szczepionki i antybiotyki. Jeszcze przed wojną w rodzinie mającej 10 dzieci, dwoje-troje umierało, dziś śmierć dziecka to wielka rzadkość. Kobietom w ciąży nie wolno myśleć, a tym bardziej mówić o poronieniu. Rozkazujemy: myśl pozytywnie, a wszystko będzie dobrze. Unikamy starych ludzi, nie chcemy z nimi rozmawiać o zbliżającej się śmierci. Pozwalamy żyć coraz bardziej niegotowym do tego dzieciom. Płacimy ciężkie pieniądze za podtrzymywanie życia ludzi, dla których jest ono wyłącznie cierpieniem, i takich, którzy są na tyle chorzy, że nie mają nawet świadomości, że żyją. 
    
Nie dopuszczamy do siebie myśli, że moglibyśmy nie mieć dobrej pracy, zdrowych dzieci, ładnego mieszkania lub domu. Jesteśmy przekonani, że to wszystko należy nam się jak psu buda, jeśli nie dzisiaj, to na pewno jutro.
    
Hola, hola. Śmierć mijamy na każdym rogu i na każdej prostej, zaglądamy jej w oczy codziennie, gdy idziemy spać.
    
Tylko dlatego życie jest piękne. Dzisiaj.

niedziela, 8 stycznia 2012

List do siebie

Coraz bliżej do 40-tki. Gdybym była Żydem, po przejściu tego progu na osobistej drodze prowadzącej w kierunku wieczności, zyskałabym prawo do czytania Talmudu. I chociaż mój prapradziadek miał na nazwisko Brachtel i pochodził z Węgier, w dodatku zdaniem swojej córki a mojej prababci nie był to żaden Węgier, tylko przyzwoity katolik... to trudno tu mówić o grubych korzeniach. No i  jestem kobietą, więc co najwyżej i ewentualnie mogłabym być Żydówką. I co mi po tym?

Więc żeby zacząć oswajać powolne zbliżanie się do progu, postanowiłam napisać do siebie 20-letniej list.

Kiedy patrzę na stare – tak, już stare, niektóre sama wywoływałam, te czarno-białe – zdjęcia, widzę, że jesteś piękną dziewczyną. Nie bardzo w to wierzysz. Szkoda, urodą można się bawić. Nie przywiązujesz do tego aż tak dużej wagi, ja też nie przywiązuję i choć nie lubię zmarszczki na lewym policzku, z zadowoleniem patrzę w lustro.

Martwi mnie to, że równo traktujesz sprawy ważne i nieważne, ludzi, których za kilka lat zapomnisz niemal całkowicie i tych, których ślad pozostanie w tobie. Wszystko traktujesz bez przekonania, bawisz się przez chwilę i wydaje ci się, że nic nie przenika cię na wskroś. A jednak żyjesz, nie czekasz na żadne życie, chociaż takie masz wrażenie. To, co się dzieje, jest ważne, bardzo ważne. Są ludzie, chwile, przeżycia, które będą ci się przypominały po latach, wyskoczą nagle jak mniejsza babuszka z większej i pokażą, jak ważne były i jak mało cenione.

Wierzysz niestety w kilka bzdur, to utrudni Ci życie. Wydaje ci się, że mężczyźni są do siebie podobni, pochodzą z Marsa i te rzeczy. No cóż, kiedy to się już skończy, będziesz szukać, ale nigdy nie spotkasz nikogo podobnego do niego, bo każdy człowiek jest niepowtarzalny.

Wierzysz też, że to kobieta jest w większym stopniu odpowiedzialna za jakość związku z mężczyzną niż on, i że wystarczy, że będziesz pewna siebie i otwarta, by wszystko dobrze się potoczyło. Nie wystarczy, to nie więcej niż 50%.

Tak bardzo chcę Ci powiedzieć, że powinnaś być dobrze traktowana. Powinnaś czuć, że druga strona chce cię zrozumieć, szanuje Ciebie i Twój świat, Twoją odrębność. Powinnaś otrzymywać wsparcie i opiekę w trudnych chwilach. To pomogłoby Ci odróżnić czułość i troskę od pozornego bezpieczeństwa, jakie daje czyjaś dominacja.

Macierzyństwo to wspaniałe przeżycie, nie wyobrażasz sobie, jak bardzo. Poród – ekstremalne, potężne wydarzenie, prawdziwy wstęp w dorosłość. I ta bezgraniczna bliskość z małym dzieckiem, o jakiej nie śmiałaś marzyć. Ale macierzyństwo uzależnia też od mężczyzny, a jeśli nie od niego, to od rodziców lub państwa, choć ono akurat niechętnie troszczy się o matki i dzieci. Dlatego wybór partnera życiowego to jeden z najważniejszych wyborów, nie zdajesz sobie sprawy, jak ważny.

Jasne, że praca i niezależność finansowa są ważne. Ale sama możesz sobie radzić, dopóki jesteś sama.

Cieszę się, że dbasz o przyjaźnie z kobietami. Niektóre przetrwają lata, nawiążesz też nowe. Lubię Twoją ciekawość, refleksyjność, to że nie zawsze zgadzasz się iść z prądem.

Wolałabym, żebyś była ostrożniejsza, ludzie są tak różni.

Zgadzam się z Tobą, że starość nie chroni przed głupotą, że nigdy nie było złotego wieku i że dzisiejsza młodzież nie jest gorsza od wczorajszej ani przedwczorajszej. I z tym, że każdy idzie własną drogą i popełnia własne błędy, innej możliwości nie ma.

czwartek, 5 stycznia 2012

Boże Narodzenie to też święto mroku i śmierci

Miało być o czymś innym, ale jednak będzie jeszcze raz o minionych świętach.

Wiele osób wspomina Wigilię. Niektórzy z uśmiechem na ustach. Mówią: mieliśmy wspaniałe święta, jesteśmy wspaniałą rodziną. Są i tacy, którzy dodają: nie to, co ci inni. 
 
Jacy inni? Ci, którzy odczuwali mało radości, a dużo cierpienia. Bo ich święta zbyt daleko odbiegały od wizji z reklam – od wyidealizowanego obrazka uśmiechniętej, wielopokoleniowej rodziny z ładnie ubranymi, pogodnymi dziećmi. Nie mają rodziny. Albo ich relacje z bliskimi są zbyt trudne. Ta trudność jest oczywiście obecna przez cały rok, ale w okresie świąt rośnie i rani. Bo przecież wszyscy mają się bratać i starać, a wychodzi jak zwykle. Psychiatrzy i psychoterapeuci mają ręce pełne roboty, na pasterce można podobno zobaczyć mnóstwo pijanych osób. Dlaczego?

Dlatego, że Boże Narodzenie to też święto mroku i śmierci. Zapalamy świeczki i lampki, by nieśmiało próbować pokonać ciemność. Ale przecież nie mamy szans, mrok i tak zagarnia większą część doby. Ciemność i chłód o tej porze roku były pierwsze. Potem ludzie obchodzili pogańskie święto śmierci starego i narodzenia nowego słońca. Nieprzypadkowo wspominamy narodziny Dzieciątka właśnie w tym okresie, chrześcijańskie święto ma o wiele starsze korzenie. Jest nam potrzebne.

A jednak myślę, że nie potrafimy Bożego Narodzenia obchodzić. Zapominamy, że aby ktoś mógł się narodzić, ktoś inny musi umrzeć. Tak samo, aby w nas narodziło się coś nowego, to co stare, musi odejść. A my chcemy żyć tak, jakby śmierci nie było, cieszyć się tak, jakby nie było rozpaczy.

Pozwólmy sobie na smutek. Pogrążanie się w mroku jest trudne, przesilenie zimowe to moment, gdy dopiero zaczynamy się wyłaniać z ciemności, szukamy drogi w kierunku światła i ciepła. Powspominajmy naszych zmarłych, za którymi tęsknimy. Pożałujmy nasze niespełnione marzenia. Przyznajmy: tak, pewnego dnia i my umrzemy. Gdy sobie na to wszystko pozwolimy, będziemy gotowi na powitanie nowego słońca, Dzieciątka, nadziei na wiosnę.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Mamy wpływ na życie?

Ostatnio często myślę o tym, na ile mamy wpływ na swoje życie. Z tego, co zauważyłam, wśród psychologów i psychoterapeutów jest rozpowszechnione przekonanie, że sami formujemy kształt naszego życia, że w bardzo dużym stopniu to od nas zależy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Podobnie myśli wielu moich znajomych. Od mistrzyni Reiki usłyszałam ostatnio, że nieświadomie przyzywamy ludzi i zdarzenia, i że możemy robić to świadomie, jeśli wiemy, czego chcemy. L. Durell napisał (cytuję z pamięci): „Nasze nieszczęścia zawsze noszą odciski naszych palców”.
 
W tym, że sami kierujemy naszym życiem, na pewno jest dużo prawdy, istnieje wiele badań potwierdzających słuszność takiego sposobu myślenia. Wiadomo chociażby, że nasze oczekiwania motywują nas do większego wysiłku albo wręcz przeciwnie – osłabiają motywację. Jeśli oczekujemy, że dostaniemy dobrą ocenę ze sprawdzianu, bardziej przyłożymy się do nauki. Jeśli uznamy, że i tak nie mamy szans, nie będziemy się przecież przemęczać, bo i po co.

Bardzo lubię badanie, w którym wzięli udział studenci trenujący szczury. A było tak: 12 studentom przydzielono grupy szczurów, które miały być ćwiczone w bieganiu przez labirynt. Połowie studentów powiedziano, że szczury pochodzą ze specjalnego szczepu „bystrego w labiryncie”. Pozostałych poinformowano, że ich milusińscy zostali wyhodowani w taki sposób, żeby byli „tępi w labiryncie”. Oczywiście wszystkie zwierzątka były takie same. Ale wyniki uzyskane przez studentów odpowiadały ich oczekiwaniom dotyczącym przydzielonych szczurów. Gryzonie określone jako bystre okazały się lepszymi uczniami.

Skoro oczekiwania studentów miały wpływ na wyniki uzyskane przez trenowane przez nich szczury, to można się spodziewać, że i nasze oczekiwania mają wpływ na to, jak sobie z naszym życiem radzimy. Ale ten eksperyment jest przewrotny, bo osoby mniej wybredne mogą się zadowolić identyfikacją ze szczurami, a wtedy szybko nasuwa się wniosek, że i inne byty mają na nas wpływ. Od razu przychodzą mi na myśl choćby nauczyciele, którzy latami trenują nas w tym i owym. Ale wpływają na nas i inni ludzie, zbiegi okoliczności, nasze wyposażenie genetyczne itp.

W psychologii istnieje teoria stylu atrybucyjnego, według której większość ludzi przypisuje sukcesy swoim wysiłkom, porażki zaś – okolicznościom zewnętrznym. Możemy więc spodziewać się, że przekonanie o dużym wpływie, jaki mamy na własne życie, będą pielęgnować przede wszystkim te osoby, którym – w ich subiektywnym odczuciu – dobrze się powodzi. Wydaje mi się też, że często traktują one jako oczywiste to, co dostały od otoczenia – choćby wsparcie rodziców, partnerów życiowych. W gruncie rzeczy jest to bardzo egocentryczne podejście.

Jakiś czas temu w Gazecie ukazał się artykuł o samotnych matkach („Menedżerki ubóstwa”), które starają się przeżyć za kilkaset złotych miesięcznie. Chcą pracować, jednak w tym czasie ktoś musiałby się zająć dziećmi. Na nianię ich nie stać, żłobków nie ma, a pracodawcy niechętnie zatrudniają samotne matki, które muszą czasami albo i częściej zostać z chorym dzieckiem w domu. I jakoś nie przechodzi mi przez gardło stwierdzenie, że same ukształtowały swoje życie. Owszem, według Kościoła Katolickiego zapewne mogły odmówić poczęcia. Bo już mówienie o aborcji jest w tym kraju co najmniej niestosowne, zresztą nie rozwiązuje ona problemu, bo nie sądzę, by można było kobiecie odebrać prawo do donoszenia ciąży i urodzenia dziecka. Niektóre z samotnych matek zapewne świadomie podjęły decyzję o macierzyństwie wierząc, że będą w stanie dobrze pokierować swoim życiem.

Ale nie ma tak łatwo. Dlatego że przypisać sobie duży wpływ na własne życie mogą niestarzy, zdrowi mężczyźni i niestare, zdrowe, nieobarczone małymi dziećmi kobiety. Tak, jest to przekonanie, które w większym stopniu chroni mężczyzn niż kobiety. Kobiety z małymi dziećmi oraz osoby chore czy stare mogą wierzyć w swój wpływ pod warunkiem, że otrzymują wsparcie otoczenia, które jest dla nich przezroczyste.

I tu zaczynam marzyć o bardzo starych, dobrych czasach, kiedy jako gatunek żyliśmy w plemionach. Wojciech Cejrowski napisał w książce pt. „Rio Anaconda”, że Indianie mieszkający w puszczy Amazońskiej mają słabość do sierot. Opiekują się nimi z dużym oddaniem, niezależnie zresztą od tego, jakiego gatunku jest dana sierota – często zdarza się, że Indianka karmi piersią szczenię. Wiem, wielu ludzi uzna, że karmienie piersią cudzego dziecka, a tym bardziej przedstawiciela innego gatunku, jest szokujące i obrzydliwe. A mnie porusza troska o te istnienia, które troski potrzebują. Nie bulwersuje mnie niestandardowe karmienie piersią, za to cieszy brak domów dziecka.

Lubię inne zdanie z tej książki: „Tu nikt nigdy nie umiera sam”. Umieranie to też moment, gdy potrzebujemy wsparcia, a w naszej kulturze starość i śmierć kojarzy się chyba przede wszystkim z samotnością.

Oni wiedzą, że przetrwają tylko w grupie. Nam się wydaje, że każdy sam rządzi swoim życiem.

Więc może tak powszechne w naszym świecie przekonanie o dużym własnym wpływie na los znieczula na ludzką krzywdę? Nie tylko na krzywdę, ale po prostu na sytuacje, w których w naturalny sposób potrzebujemy wsparcia, troski, takie jak dzieciństwo, macierzyństwo, choroba, śmierć. Tak łatwo powiedzieć: oni, a zwłaszcza one, zasłużyły sobie na to, nie pracują, bo nie chcą, bo wolą żyć z zasiłków, bo nie umieją zadbać o siebie, nie umieją zorganizować sobie wsparcia... A mi co do tego?

Może warto czasem odwrócić oczy od siebie i swoich sukcesów? Zwłaszcza że, jak napisał Rudyard Kipling w „Liście do syna”, i sukces i porażka są złudzeniami.