czwartek, 13 grudnia 2012

Patrz, gdzie idziesz, bo dojdziesz tam, gdzie patrzysz

Wchodziłam w dorosłe życie z poczuciem winy. Uważałam siebie za autorkę wszystkich swoich niepowodzeń. Nie miałam wielkich ani fundamentalnych zastrzeżeń wobec swojej inteligencji, urody czy wychowania. Sądziłam, że jeśli nie czuję się szczęśliwa, to dlatego, że coś robię źle. Szukałam sposobu, by siebie naprawić.

Nie brzmi to może zbyt dobrze. A jednak myślę, że nie było takie złe. Bo poczucie winy oznacza też poczucie wpływu, sprastwa i mocy. Skoro coś robię źle, to mogę to coś wyśledzić jak detektyw, a potem porzucić albo zmienić. Patrz, gdzie idziesz, bo dojdziesz tam, gdzie patrzysz – tak mógł mi doradzać mój anioł stróż.

I rzeczywiście, gdy oglądam się wstecz, dostrzegam z ulgą, że doszłam w wiele miłych i wrogich miejsc, i spotkałam wiele ciepłych i oschłych osób, ponieważ uważałam, że właśnie to może mi się przydarzyć. Szłam drogami, w których istnienie wierzyłam, nawet jeśli jedynym powodem, by w nie wierzyć, było niejasne przeczucie. Omijałam drogi, których nie potrafiłam zobaczyć, chociaż dzisiaj wiem, że wystarczyło uważniej się przyjrzeć.

Poczucie winy stosunkowo łatwo przekuć w satysfakcję i zadowolenie, jeśli tylko jest prawdziwe. Istnieje też fałszywe poczucie winy. Osoby, które je odczuwają, mawiają: „Czemu mam przy tobie takie straszne poczucie winy?” Albo: „Nie chcę tego robić, ale muszę, bo inaczej czuję się winna”. Ci ludzie raczej czują się obwiniani i oskarżani niż winni. W głębi duszy uważają, że nie zrobili nic złego i spotyka ich niesprawiedliwość. Fałszywe poczucie winy jest maską, spod której wyziera poczucie krzywdy, złość i lęk przed oskarżeniem.

W mojej bajce więcej było prawdziwego poczucia winy i związanego z nim poczucia sprastwa , satysfakcji i zadowolenia z podejmowanych decyzji.

Niestety w ostatnich latach nie zabrakło też poczucia krzywdy. Były takie sytuacje, okresy i lata, kiedy starałam się najlepiej, jak potrafiłam, a mimo to nie udawało się. Albo udawało się w niewielkim stopniu, albo tak dużym kosztem, że stawiał on pod znakiem zapytania sensowność wysiłków.

Cechą wspólną tych sytuacji było zawsze zaskoczenie, jakie we mnie budziły. Jak to? Nigdy nie patrzyłam w tym kierunku, nigdy tam nie szłam, nie myślałam, nie przeczuwałam, a jednak stało się. W takich chwilach wydaje mi się, że jestem równie odporna na pozytywne myślenie jak na homeopatię – ani jedno, ani drugie najwyraźniej na mnie nie działa.

A poczucie krzywdy odziera z energii. Odbiera sprastwo, niszczy przekonanie o własnym wpływie na los. Dlatego nie chcę czuć się ofiarą.

Doświadczeniem stanowiącym wspólny mianownik dla poczucia krzywdy jest łączenie opieki nad dziećmi z pracą zawodową, przy czym moje dzieci przez ostatnie lata miały więcej problemów ze zdrowiem, niż przeciętnie bywa. Wygląda na to, że od dłuższego czasu uprawiam kwadraturę koła.

Przypomina mi to eksperyment przeprowadzony przez psychologów mało troskliwych i zdecydowanie niehumanitarnych, za to bardzo ciekawych prawideł działania psychiki. Uczyli oni psy skakać przez poręcze. Pies miał przeskoczyć przez okrągłą poręcz, nie mógł jednak skakać przez poręcz w kształcie elipsy. Jeżeli źle wykonał zadanie, był rażony prądem. Następnie podsuwano mu nieco spłaszczone okręgi i nieco zaokrąglone elipsy. W pewnym momencie pies nie był w stanie zdecydować, czy ma przed sobą okrąg czy elipsę, nie wiedział więc, czy powinien skakać, czy też nie. Nie umiał zapewnić sobie bezpieczeństwa.

Kilka lat temu postanowiłam zadbać o swój rozwój zawodowy i częściową chociaż niezależność finansową, nie rezygnując z troski o dzieci. Leżąc w łóżku szpitalnym, do którego zaprowadziło mnie niedawno zapalenie płuc, zastanawiałam się, czy to była dobra decyzja. Tak jak pies z eksperymentu nie mógł jednocześnie skakać i nie skakać, tak ja nie potrafię obu moich ról (matki i pracownicy) odegrać dobrze, a odgrywając je chociażby średnio, nie jestem w stanie odpowiednio zadbać o siebie i swoje zdrowie.

Nie lubię poczucia krzywdy, ale i na poczucie winy nie chcę się w tym wypadku zgodzić. Spróbuję więc oswoić mojego wroga i lepiej go zrozumieć.

Poczucie winy namawia, by pracować nad sobą i zmieniać siebie. A poczucie krzywdy kryje zapowiedź rewolucji. Poczucie krzywdy chce zmieniać świat. Bo coś z tym światem jest nie w porządku.

piątek, 23 listopada 2012

Poród jest wspaniałym wydarzeniem

A przynajmniej może być. Choć rzadko bywa, niestety. Nie ufamy sobie, swoim ciałom. Personel medyczny też nie ufa. Nie słucha. I przede wszystkim nie czeka. A często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.

Obudziłam się rano i zaczęłam myśleć o moich porodach. To są tak potężne wspomnienia, że czasem pojawiają się ni stąd ni zowąd. Wystarczy błahostka, jakieś słowo, które sprawia, że tamte chwile znowu we mnie ożywają. I znowu są głośne, ważne i nie do zapomnienia.

Za pierwszym razem dostałam oksytocynę. Lekarz nie był zadowolony z moich skurczy i stwierdził, że musi mi zrobić lepsze. Wiedziałam, moje ciało wiedziało, że wystarczy poczekać. Ale lęk był silniejszy, lęk o dziecko, o siebie. Lęk i przekonanie o własnym braku kompetencji. Po oksytocynie skurcze przez półtorej godziny nie ustawały w ogóle. Bolało non stop.

Za drugim razem zjawiłam się w szpitalu w ostatniej chwili. Moje ciało dobrze wiedziało, kiedy będzie ta ostatnia chwila. Wcześniej wcale nie miałam regularnych skurczy, widocznie taka już jest moja uroda. Bolało, tak, ale pomiędzy chwilami bólu przychodziły chwile, gdy po moim ciele rozlewało się kojące ciepło. Ciało samo potrafiło łagodzić ból, nie potrzebowało żadnych medykamentów.

Za pierwszym razem za to miałam możliwość rodzić w wodzie. A woda to mój żywioł, w którym czuję się swobodnie i bezpiecznie. Poza tym wiedziałam, że gdy zdecyduję się na wannę, nikt nie będzie mi kazał kłaść się na tych okropnych, szpitalnych łóżkach z uchwytami na nogi, które przywodziły na myśl narzędzia tortur.

A więc rodziłam w wodzie. W przyjaznym otoczeniu. Towarzyszyli mi mąż, empatyczna położna i serdeczna lekarka. Nie myślałam wtedy. Działo się. Nagle... ból ustał. Otworzyłam oczy i w moich ramionach znalazło się dziecko. Moja córka.

Popatrzyła na mnie. Nie płakała, podobno dzieci urodzone w wodzie nie płaczą. Spojrzała mi w oczy. Z pełną powagą. Bardzo uważnie. W stu procentach serio.

Jej oczy powiedziały: JESTEM.

Jej oczy powiedziały: To ja.

Jej oczy powiedziały: Więc to ty.

W tym momencie stałam się dorosła. I zakochałam się na zabój.

Gdy myślę o tej chwili, czuję wdzięczność. Wobec ludzi, którzy byli wtedy wokół mnie i wobec mojego ciała. Nie przeżyłam niczego, co można by chociaż w przybliżeniu określić jako depresja poporodowa. Wręcz przeciwnie, uskrzydlała mnie radość, wielka wiara w siebie i przekonanie, że ze wszystkim sobie poradzę.

Za drugim razem nie miałam możliwości rodzić w wodzie. Poprosiłam więc o materac, ale i tego nie dostałam. Musiałam położyć się na szpitalnym łóżku w pozycji, w której wcale nie czułam się komfortowo. Podobno wszystko poszło dobrze. Ale wszystko poszło nie tak. Gdy myślę o drugim razie, mam wrażenie, jakby mnie ktoś pobił. Patrzyłam na moją córkę czując żal i obcość. Miłość do niej rodziła się potem powoli, w czasie tych wszystkich chwil bliskości, tulenia, gdy usypiała w główką opartą o moje ramię, gdy hipnotycznie patrzyła mi w oczy podczas karmienia piersią.

A ciało wie. Wie, kiedy trzeba uklęknąć, a kiedy się położyć. Kiedy warto krzyczeć i kiedy potrzebne jest szczególne skupienie. Wystarczy mu zaufać. I przede wszystkim poczekać, nie wydzierać. Często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.

wtorek, 20 listopada 2012

Napisałam, jak rozmawiać z dziećmi o seksie, ale...

Pewne czasopismo zamówiło u mnie artykuł o tym, jak rozmawiać z dziećmi o seksualności. Redaktor naczelnej tekst się spodobał, jednak dyrektor wydawniczy nie pozwolił go opublikować. Trochę mi szkoda mojej pracy, więc wrzucam artykuł tu...

Naprawdę nie nadaje się do publikacji?

Skąd się biorą dzieci czyli jak rozmawiać o seksualności

Moja 8-letnia córka w czasie kąpieli oznajmiła: Mamo, dziewczynki mają takie małe siusiaczki w pipce, co nie? A (nazwijmy ją) Matylda nie ma! Zaskoczona zapytałam: Jak to nie ma? Na to córka odparła: No ma, ale taki całkiem rozpłaszczony. Byłam czymś zajęta, śpieszyłam się, więc już bez specjalnego zainteresowania odparłam: No tak, bo łechtaczki mają różne kształty. Dopiero późnym wieczorem, gdy dzieci już spały, uświadomiłam sobie, że informacja o kształcie łechtaczki koleżanki córki jest w gruncie rzeczy niezwykła.
A 10-letni syn mojej znajomej napisał poemat o siusiaku. Więc najwyraźniej nie tylko moje dziecko tak się interesuje swoimi – i nie tylko swoimi – sferami intymnymi. Ach ta dzisiejsza... tfu! Te dzisiejsze dzieci! Za moich czasów raczej się takich rozmów nie prowadziło...

Czy w ogóle powinniśmy rozmawiać o seksie z dziećmi w tym wieku?

Autorka: Co byś powiedział dorosłym, którzy nie chcą rozmawiać z dziećmi o seksualności?
Maciek: Można rozmawiać z dziećmi! Jakby ktoś udawał, że mnie nie słyszy, tobym czuł, jakby ktoś mnie olewał, a to nie jest przyjemne.*

Tak, zdecydowanie powinniśmy! Zdaniem edukatorki seksualnej Alicji Długołęckiej, próba przeprowadzenia pierwszej rozmowy na ten temat dopiero z nastolatkiem może skończyć się porażką. Okres dojrzewania jest okresem autonomizacji dziecka. Gdy pojawiają się gwałtowne i znaczące zmiany biologiczne, dziecko zaczyna się nas wstydzić, zaczyna czuć pewnego rodzaju obrzydzenie do cielesności, nagości swoich rodziców i ich seksualności. Nie ma w tym nic dziwnego i złego. To znak odcięcia się. Natomiast w klasach I-III dziecko chłonie informacje, jeszcze nie myśli abstrakcyjnie, jest bardzo otwarte na różnego typu propozycje i wzorce (Alicja Długołęcka, Paulina Reiter „Seks na Wysokich Obcasach”).

Powinniśmy rozmawiać przede wszystkim dlatego, że dzieci chcą wiedzieć. Jeśli nie zajmiemy się edukacją seksualną, wyręczą nas podwórko i internet, i zapewne zrobią to bardziej wulgarnie i brutalnie niż odpowiedzialny dorosły. Kto jednak powinien rozmawiać? Ten temat jest jak gorący kartofelek, wszyscy zdają się odrzucać go od siebie. Szkoła oczekuje, że to rodzice zadbają o odpowiednią edukację dzieci. Jednak z raportu opracowanego w 2011 r. przez Grupę Edukatorów Seksualnych „Ponton” wynika, że rodzice w niewielkim stopniu wywiązują się z tej roli. 65% nie porusza tematu "pierwszego razu" z dziećmi. Gdy się dowiadują, że dziecko ma go już za sobą, reagują agresywnie: "Szanuj się!". Ponadto 53% dzieci nie dostaje w domu żadnych informacji na temat antykoncepcji. Aż 85% osób badanych nie usłyszała od rodziców niczego na temat masturbacji. Temat przemocy również nie jest łatwy dla rodziców, bo ponad 70% nie porusza go wcale (cały raport jest dostępny na stronie internetowej Grupy Edukatorów Seksualnych „Ponton”).
 
Dlatego odpowiedzialność siłą rzeczy spada na – z założenia niosących kaganek oświaty – nauczycieli. Jeżeli oni nie zmierzą się z tematem, większość dzieci będzie kompletowała wiedzę na własną rękę.

Można też po prostu stwierdzić, że to nie do końca normalne nie rozmawiać z dziećmi na ten temat tak jak na każdy inny.*

Od czego zacząć?

Autorka: Dlaczego wielu dorosłych uważa, że nie wolno rozmawiać z dziećmi o ludzkiej seksualności?
Karolina: Bo po prostu się wstydzą.
Autorka: Ale dlaczego?!
Maja: Myślą, że dzieci tego nie zrozumieją i że są jeszcze takie malutkie, i że nie należy z nimi rozmawiać o takich rzeczach.
Karolina: Tak, oni sobie wymyślili, że to jest takie wstydliwe właśnie. Że jak się mówi o seksie, to jest takie nieprzyzwoite.
Autorka: Nieprzyzwoite?
Karolina: Seks jakby wydaje się dziwny dla ludzi i jednocześnie pociągający i trudno się rozmawia o intymnych częściach ciała. W ustach wielu ludzi słowa seks, cipka, siusiak, pochwa i takie rzeczy to przekleństwa.
Autorka: A czy to są brzydkie słowa?
Maja i Karolina razem: Nie, w ogóle!*

Większość dzisiejszych dorosłych nie rozmawiała o „tych sprawach” ze swoimi rodzicami, więc trudno jest im też rozmawiać z dziećmi. Skąd mają wiedzieć, jak to robić?Nie dziwmy się, że jest nam trudno, dajmy sobie prawo do niepewności i wstydu, jeżeli je odczuwamy. Szukajmy słów, z którymi będziemy czuć się dobrze. Możemy powiedzieć dzieciom: Gdy byłam mała, nie rozmawiało się z dziećmi o seksie, dlatego gdy o tym mówię, czuję się niepewnie. Warto zacząć od przeczytania wspaniałej „Zwykłej książki o tym, skąd się biorą dzieci” Alicji Długołęckiej. Składa się ona z zasłyszanych i prawdziwych rozmów autorki z 8-, 9- i 10-latkami, i pokazuje, jak zwyczajnie, ciepło i z szacunkiem rozmawiać można o ludzkiej seksualności.
A same dzieci nam pomogą i pokażą, że zdenerwowanie i zażenowanie nie są oczywistymi uczuciami, które muszą się przy tej okazji pojawiać. Od dzieci możemy się uczyć otwartości i poważnego, a jednocześnie świeżego, spontanicznego podejścia do seksualności, szacunku dla człowieka, płci, dla tajemnicy narodzin. Dla nich jest to tajemnicza opowieść, którą bezpośrednio wiążą ze swoim istnieniem (Alicja Długołęcka, Paulina Reiter „Seks na Wysokich Obcasach”).

Jakich słów używać?

Cała nasza kultura ma kłopot z nazywaniem sfer intymnych. Określeń jest bardzo dużo, ale są one albo infantylne, albo wulgarne, albo formalne. Wobec dzieci nie należy oczywiście używać określeń wulgarnych. Czy użyjemy infantylnych (cipka, siusiak) czy formalnych (penis, wagina), to zależy od nas, od tego, z czym się lepiej czujemy. Możemy sprecyzować, że o dziewczynkach mówi się, że mają cipki, a o dorosłych kobietach raczej, że mają waginy. Ważne, żeby były to określenia powszechnie zrozumiałe. Dzięki temu dziecko będzie mogło się w razie czego poskarżyć, że np. boli go siusiak, albo że ktoś dorosły dotykał jej cipki.
Jeśli dziecko użyje określenia wulgarnego – nie karzmy go za to. Prawdopodobnie usłyszało je na podwórku. Może nie znać jeszcze normy społecznej zakazującej stosowania tego typu nazw, może nawet nie zdawać sobie sprawy z ich wulgarności. Lepiej wtedy spokojnie wyjaśnić, jakie określenia należy stosować, a jakich nie. Warto podkreślić, że intymne, prywatne części naszego ciała są tak samo ładne, jak ładne jest całe dziecko, i dlatego dobrze jest ładnie o nich mówić.
Nie kryminalizujmy też zachowania dzieci. Nie mówmy: Zachowujesz się jak ulicznica ani to jest świńskie. Dziecięca seksualność nie jest „zła” tak samo jak seksualność dorosłych nie jest „zła”, dopóki nie ma w niej przemocy. Jeżeli dziecko ufa, że ono samo wraz ze swoją cielesnością jest w porządku, że seks jest źródłem przyjemności i nie kłóci się z szacunkiem wobec siebie i innych, wtedy jest mniej prawdopodobne, iż podejmie w przyszłości zbyt wczesną inicjację seksualną oraz że będzie stosowało przemoc. Prawdopodobnie nie będzie też w gimnazjum bawiło się w słoneczko, bo zabawa ta ma niewiele wspólnego z przyjemnością i z szacunkiem.

Rozmawiajmy o dojrzewaniu

Autorka: A jak się nazywają narządy płciowe u chłopaków?
Tomek: Siusiak?
Autorka: I co jeszcze oprócz siusiaka?
Tomek: Pupa?
Autorka: A jądra?
Tomek: No tak, dobra, wiem, jądra...
Autorka: A po co są jądra?
Tomek: Nie wiem.
Autorka: Tam są plemniki.
Tomek: Ale ja naprawdę nie wiem, co to są plemniki! No chyba że plemiona.
Autorka: To są męskie nasionka.
Tomek: To gdzie one wyrastają?
Autorka: A co by mogło wyrosnąć z plemników, jak myślisz?
Tomek: Włosy? Może ludzie?*

O dojrzewaniu trzeba koniecznie rozmawiać, by dziecko było przygotowane na czekające je zmiany i traktowało je jako coś naturalnego. Mówmy o zmianach w budowie i wyglądzie ciała, i o tym, czemu te zmiany służą. O rosnących piersiach i pojawiającym się owłosieniu. O miesiączkowaniu i pierwszych erekcjach. O higienie osobistej i o intymności. O tym, że dobrze jest pukać przed wejściem do łazienki czy ubikacji. O podpaskach, tamponach i dezodorantach. O stanikach dla dziewcząt i o luźnych spodenkach dla chłopców. Niektóre dziewczynki wkraczają w okres dojrzewania już w wieku 9 lat, a niektórzy chłopcy – w wieku 10 lat, więc choćby z tego powodu uczniowie klas I-III nie są za mali na rozmowy o seksualności.

Rozmawiajmy o tym, na czym polega stosunek seksualny

Wiecie już, że stosunek seksualny może służyć zapłodnieniu – w taki sposób powstają dzieci. Ale to nie jest jedyny powód. Właściwie to dorośli robią to najczęściej dla przyjemności! Poprzez seks okazują sobie miłość, bliskość i czułość. Stosunek seksualny jest jak głaskanie waginy przez penisa i odwrotnie.*

No i dochodzimy do tematu, który wielu dorosłym wydaje się szczególnie trudny, czyli do tego, jak konkretnie robi się dzieci. Czytając „Zwykłą książkę...” byłam pod wrażeniem, jak zwyczajnie i po prostu można rozmawiać również na ten temat. Bo dzieciom można powiedzieć naprawdę dużo, a jako kulturalni dorośli jesteśmy w stanie zrobić to z poszanowaniem zarówno własnej, jak i dziecięcej intymności, przekazując przy okazji ważne wartości takie jak ta, że dobrze, gdy seks uprawia się z miłości.

Rozmawiajmy o cudzie poczęcia i tajemnicy narodzin

Maja: Ja pytałam się mamy, skąd się wzięłam (…) i ona mi powiedziała, że wzięłam się z miłości.
Maciek: A ja z plemnika i z jajeczka.
Maja: Oj, Maciek, ty to zawsze tak gadasz! Dzieci biorą się z zakochania!*

Dzieci wspaniale łączą informacje techniczne z emocjami i mistyką. Bo tak właśnie jest: dzieci biorą się plemnika i jajeczka, a jednocześnie biorą się z miłości. Poród może odbyć się siłami natury albo przez cesarskie cięcie, a jednocześnie jest to wspaniałe i ekstremalne wydarzenie, które całkowicie odmienia życie nowo narodzonej... mamy. Warto o tym wszystkim rozmawiać. Możemy przy tej okazji poprosić dzieci, by zapytały rodziców, w jaki sposób one same zostały urodzone, a także np. o to, kto zawiózł ich mamę do szpitala. Niech przyniosą zdjęcia siebie jako małych niemowląt. Przede wszystkim warto przypominać, że obchodząc urodziny świętują właśnie ten radosny moment.

Rozmawiajmy o antykoncepcji i masturbacji

Autorka: Jak to się dzieje, że plemniki nie wydostają się na zewnątrz?
Karolina: Kiedy mężczyzna nie chce tego, używa prezerwatywy. Prezerwatywy polegają na tym, że kiedy mężczyzna wsadzi siusiaka do cipki kobiety, to kiedy ma prezerwatywę na siusiaku, to plemniki wylatują i wpadają do prezerwatywy, więc nie zapładniają kobiety.*

Dzieciom można podać podstawowe informacje na temat antykoncepcji. Warto wyjaśnić, po co wiele kobiet przyjmuje specjalne pigułki i w jaki sposób mężczyźni stosują prezerwatywy. Nic nie stoi na przeszkodzie, by wyjaśnić, iż część osób nie zgadza się na stosowanie antykoncepcji. Wtedy kobieta może nauczyć się obserwować swoje ciało i oceniać, kiedy ma dni płodne.
Do kłopotliwych tematów należy też masturbacja. Dzieciom w wieku wczesnoszkolnym czasem jeszcze zdarza się publiczna masturbacja. Jeśli zaobserwujemy taką sytuację, warto wyjaśnić dziecku, że jest to czynność intymna i nie wykonuje się jej przy innych ludziach. Nie należy natomiast krytykować samej masturbacji. Jeżeli zdarza się często, trzeba jednak zastanowić się, z czego wynika tak silne pobudzenie. Być może jest to sposób na poradzenie z niepokojem, a nie po prostu czynność seksualna.

Rozmawiajmy o przemocy seksualnej

W marcu b. r. pedofil w Sosnowcu zaatakował dwie 8-letnie dziewczynki w toalecie na tyłach kościoła. Mężczyzna wszedł za nimi do toalety i kazał im się rozbierać. Na szczęście dziewczynki wiedziały, że muszą krzyczeć i uciekać. Wybiegły z toalety i zaalarmowały dwie kobiety, które rozmawiały w tym czasie z siostrą zakonną. Dzięki ich reakcji udało się pochwycić zboczeńca i – co najważniejsze – dziewczynek nie spotkała z jego strony krzywda. Przypadek ten jako jeden z newsów został opisany przez telewizję i prasę.

Nie potrafię sobie wyobrazić ważniejszego argumentu za rozmawianiem o seksualności, o jej jasnych i mrocznych stronach. Prawdopodobnie opisane wyżej 8-latki miały podstawową wiedzę na ten temat i wiedziały, jak powinny zareagować. Dzieci muszą wiedzieć, co to jest „zły dotyk” i jak mają się zachować w sytuacji, gdy one same lub ich koleżanka czy kolega spotkają się z przemocą seksualną. Konieczna jest m. in. edukacja na temat niebezpieczeństwa nawiązywania kontaktu z nieznajomymi przez komunikatory internetowe. Do ważnych spraw należy ekshibicjonizm. Jest to jedna z najbardziej powszechnych form molestowania seksualnego, z którą spotykają się również dzieci. Ekshibicjoniści wbrew powszechnej opinii nie zawsze są niegroźni. Jeżeli danego człowieka podnieca lęk i obrzydzenie odczuwane przez ofiarę, może z czasem sięgać po bardziej drastyczne sposoby wywoływania tego typu emocji, jak np. gwałt. Jeśli dowiemy się, że dziecko miało kontakt z ekshibicjonistą, koniecznie zgłośmy to na policję.

Uczniowie powinni wiedzieć, że przemoc seksualna może spotkać dzieci ze strony obcych, ale również ze strony osób, które znają i którym ufają. Warto ich zachęcać, by opowiedzieli o takiej sytuacji wychowawcy lub wychowawczyni, a ci powinni otoczyć dziecko opieką i powiadomić o zdarzeniu zarówno rodziców ucznia czy uczennicy, jak i policję. Pamiętajmy, że dziecko nigdy nie jest winne tego, iż stało się ofiarą przemocy seksualnej.
Rozmawiając o mrocznych stronach seksu, warto wspomnieć o prostytucji. Wyjaśnić, że jest to sytuacja, gdy za pieniądze jedna osoba (przeważnie kobieta) pozwala się wszędzie dotykać i całować innej osobie, a także uprawia z nią seks. Przy tym prostytutka tej osoby na ogół nawet nie lubi, nie mówiąc o miłości. Możemy dodać, że żałujemy takich kobiet i życzymy im, by w inny sposób zarabiały pieniądze, a także iż mężczyźni powinni szukać seksu bez zapłaty, w bliskich związkach.

Nie unikajmy rozmów o seksualności

Niezależnie od wszystkiego – dbajmy o siebie w czasie takich rozmów i dbajmy o dzieci. Załóżmy z góry, że jesteśmy w porządku wraz ze swoją niepewnością i wstydem, i że dzieci również są w porządku ze swoją ciekawością. Nie unikajmy jednak rozmów o seksualności pamiętając, że ze sporym prawdopodobieństwem jesteśmy tymi osobami w otoczeniu dziecka, które najlepiej podejdą do tematu. Właśnie my możemy przekazać podopiecznym, że z seksem to jest jak z jeżdżeniem samochodem. Po pierwsze, trzeba być dorosłym, a po drugie, stosować się do określonych zasad.*

*Alicja Długołęcka „Zwykła książka o tym, skąd się biorą dzieci”

niedziela, 28 października 2012

Czas żałoby i ponurych myśli

Bo już wysmukli smukłością jesieni
Jak stare srebra mroczniejemy w bruzdach
Gdy kare konie gotowe do drogi
Anioł wstrzymuje w niecierpliwych uzdach - K. Węgrzyn

Obie moje córki najbardziej lubiły prowadzić filozoficzne rozważania na temat śmierci w wieku mniej więcej 3 lat. Ale nie tylko wtedy.

Mamo, czy ty już kiedyś nie żyłaś?” - zapytała starsza. Albo: „Mamo, nie poznałaś mojego pradziadka?”. „Ależ poznałam, nawet dwóch” - odparłam. I co usłyszałam w odpowiedzi? „Ale tego, co właśnie przeszedł!” (oczywiście było ciemno, a pradziadek już nie żył). Życzenia urodzinowe innym dzieciom składała tak: „Chcę, żebyś długo żyła, a jak już będziesz stara i twoje dziecko będzie duże, to umarnij!”. Kiedyś, gdy robiłyśmy ciasteczka, zażądała: „Zrób mi piesa. Piesek umarł i nie żyje”. Na pełne żalu stwierdzenie, że biedny jest ten piesek, odparła z oburzeniem, że wesoły! Moja starsza córka nie bała się duchów, wręcz przeciwnie, cieszyła się ich względami i latała z nimi pod sufitem (tak twierdziła, a ja nie mogłam sprawdzić, czy to była prawda, bo akurat spałam).

Młodsza inaczej przeżywała śmierć, dla niej śmierć oznaczała rozstanie. Choć wierzyła też w reinkarnację. Mówiła więc: „Musimy umarnąć razem i ty urodzisz się w kotkach, i ja też”. Albo: „Kto zrywa kwiaty, ten nie umarnie”. Boi się złych duchów, tych tajemniczych mgieł w ciemności.

Czy ja jako dziecko też chętnie rozmawiałam na temat śmierci? Nie pamiętam. Nie sądzę. Pamiętam za to, że nie lubiłam Święta Zmarłych i tych wszystkich wizyt na cmentarzach. Przywodzą mi na myśl ucisk rajstop. Niewykluczone, że cmentarze odwiedzałam ubrana w spodnie, na początku listopada jest już przecież zimno. Ale uciskające, duszące rajstopy przypominają mi różne okazje, kiedy trzeba było udawać dobrze wychowaną dziewczynkę z przyzwoitej rodziny, która wie, jak należy się zachować. I nie chodzi o to, czy byłam dobrze wychowaną dziewczynką z przyzwoitej rodziny, ale o konieczność udawania.

W każdym razie nie widziałam sensu, nie miałam potrzeby, nie rozumiałam powodu odwiedzania grobów. Smutek, żal, żałoba – to wszystko wydawało mi się jakieś wstydliwe, wymagające specjalnego kodu, którego nie znałam. Chyba miałam wrażenie, że to kod zarezerwowany dla dorosłych.

Powoli uczę się lubić to święto. Przecież cała nasza półkula tonie w mroku, a światełka w tunelu jesieni nie widać. Niedługo zacznie nam brakować melatoniny, do drzwi zapuka depresja zimowa. Jeszcze ta nieszczęsna zmiana czasu, która sprawia, że popołudnie tak gwałtownie się kurczy.

To czas żalu nad niespełnionymi marzeniami, zawiedzionymi nadziejami. Możemy im zapalić znicze, bo przecież pamiętamy. Inaczej miało być, nie tak się umawialiśmy. To też dzień wszystkich naszych świętych. Dzień zmarłych, którzy poszli do nieba, a może do piekła. Których z nich spotkamy? I swoją drogą, jak dobrzy ludzie mogą iść w spokoju do nieba pozwalając na to, by ich bliźni smażyli się w piekle?

Lubię też Halloween, choć wydaje się być karykaturą Święta Zmarłych. Dzisiaj jest to dziecięce święto, ale ma stare, irlandzkie korzenie. Mali przebierańcy rzucają wyzwanie śmierci. Wołają: A ja się z ciebie śmieję! Wcale się nie boję duchów, upiorów ani kościotrupów! Ja żyję!

Bo dzieci są namacalnym dowodem zwycięstwa życia nad śmiercią. Są naszym życiem wiecznym.

Z okazji Święta Zmarłych życzę wszystkim spokojnego pogrążania się w mroku. Zanurzamy się weń, by w święta Bożego Narodzenia odbić się od dna i zacząć wędrówkę w stronę słońca.

Wciąż jeszcze.


niedziela, 21 października 2012

Opuścić matkę dla królewicza

Przeczytałam córkom estońską bajkę o 3 młodych prządkach. Macocha-czarownica więziła je w samym środku ciemnej puszczy i zmuszała do przędzenia złotych nici. Pewnego dnia młody, piękny królewicz wybrał się na polowanie, zabłądził w lesie, trafił do chatki i zakochał się w najmłodszej z prządek. Po wielu kolejach losu dziewczynie udało się z pomocą królewicza uciec od wiedźmy. Następnie uwolnili pozostałe w chatce dwie prządki. No a potem żyli długo i szczęśliwie. Wiedźma zaś zamieniła się w dym i wyleciała przez komin, bo zrozumiała, że jej złe czary nie wygrają z prawdziwą miłością.

Motyw młodej dziewczyny więzionej przez starą kobietę powtarza się w baśniach, najlepiej znanym przykładem jest Roszpunka. W baśni o Prządkach Złota moją uwagę zwróciły jednak tytułowe bohaterki, bo pochodzą z pradawnych czasów. To trzy Erynie władające człowieczym losem: pierwsza z nich przędzie nić życia, druga odmierza ją, trzecia – przecina. Są one jednym z wielu wcieleń potrójnej bogini – białej dziewicy, czerwonej ciężarnej i czarnej kostuchy. Czarownicę, na której rozkaz przędą, można uznać za uosobienie tej świętej trójcy, czyli samą boginię.

Również motyw złej, starej kobiety jest powszechny w baśniach, jak chociażby w Jasiu i Małgosi. Zagraża ona zwłaszcza młodzieńcom. Dziewczyny wprawdzie więzi, jednak nie krzywdzi ich. Właśnie Jasia chciała upiec i zjeść Baba Jaga z piernikowej chatki.

Dreszczem przejmują mnie opisy przygarbionych staruszek proszących młodych bohaterów baśni o pomoc. Gdy ci – wiedzeni odruchem serca – pomocy udzielą, starucha natychmiast przemienia się w złą czarownicę i atakuje ich.

Chłopcy, strzeżcie się starych kobiet, mądrych wiedźm, potężnej bogini.

Szczególnym przykładem może być smok porywający i pożerający dziewice. Według Anny Kohli (autorki książki „3 Kolory Bogini”) smok symbolizuje boginię. A zwłaszcza trójgłowy smok!

Tak, bogini jest potężna i groźna. Baśniowi młodzieńcy często otrzymują zadanie uwolnienia spod jej władzy młodych dziewczyn.

Można to rozumieć tak, że dziewczyna musi w symbolicznym sensie opuścić swoją matkę, by związać się z mężczyzną. Brzmi dobrze, prawda? Brzmi naprawdę ładnie. Jeżeli komuś ta interpretacja odpowiada, najpewniej jest dla niego właśnie (albo dla niej) właściwa. Ja jednak czuję niepokój, więc drążę dalej.

Myślę o zmianie rodziny i zmianie nazwiska, jaka ma miejsce w chwili ślubu. Kobieta wychodzi z domu za mąż, idzie za mężem, oddaje się w jego opiekę i pod jego władzę, od tej pory należy do jego rodziny. Opuszcza swoją matkę. Śledząc pochodzenie po kądzieli natykamy się na wiele różnych nazwisk. Czy można zmienić nazwisko nie zmieniając chociaż trochę tożsamości? Nie odcinając się od swoich korzeni?

Opuszczanie matki i poślubianie królewicza przywodzi mi na myśl baśń o Sinobrodym. A Sinobrody to dla mnie opowieść o przemocy domowej. Wprawdzie tytułowy bohater nie jest typowym, pięknym królewiczem. Jego przyszłą żonę niepokoi siny kolor brody. Clarissa Pinkola Estes w „Biegnącej z wilkami” interpretuje ten niepokój jako przejaw ostrzegającej intuicji. Wiele spośród kobiet, które doświadczyły przemocy, początkowo lekceważyły tego typu sygnały: on ma takie dziwne spojrzenie, drapieżny uśmiech, zgryźliwe żarty... Ale to przecież nic takiego, kto by zwracał uwagę na... kolor brody. A poza tym jest taki mądry, doświadczony i interesujący.

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie „Krwawa komnata”. Jest to napisana na nowo przez Angelę Carter baśń o Sinobrodym (można ją przeczytać tu: trzeba wejść w dział „baśnie”, tam w „Sinobrodych”). W tradycyjnej baśni żonę Sinobrodego ratują jej trzej bracia. W "Krwawej Komnacie" to matka zjawia się w ostatniej chwili, by uwolnić córkę. „Moja nieustraszona matka o orlich rysach, któraż inna uczennica konserwatorium mogła się pochwalić, że jej matka stawiła czoło bandzie chińskich piratów, leczyła wioskę dotkniętą zarazą, własnoręcznie zastrzeliła tygrysa ludojada, a wszystko to zanim doszła do mojego wieku?”

A czemu matka przybyła na pomoc? Wsiadła do pociągu, gdy usłyszała przez telefon, jak jej córka płacze opowiadając o złotych kurkach od kranu. „Nigdy przedtem nie słyszałam, żebyś płakała, powiedziała gwoli wyjaśnienia. Nie kiedy jesteś szczęśliwa. A kto kiedy płakał z powodu złotych kurków?” Uwielbiam ten fragment. Opowiada o matce, która poważnie traktuje płacz swojej córki. Nie mówi: „Histeryzujesz. Powinnaś się cieszyć, że dzięki mężowi możesz się kąpać w wannie z kranem o złotych kurkach”. Nie, rusza na pomoc.

Wydaje mi się, że niegdysiejsi opowiadacze baśni byli świadkami powolnej, zapewne trwającej wieki zmiany. Przeczuwam, że kiedyś to kobiety tworzyły klany. Tak jak słonice stada. Wyobrażam sobie, że starsze dzieliły się doświadczeniem z młodszymi, a te które już miały dzieci, pomagały rodzącym.

Dar macierzyństwa czyni kobiety zależnymi od otoczenia, zwłaszcza dopóki dzieci są małe. To nie przypadek, że wielu sprawców przemocy zaczyna zachowywać się agresywnie właśnie wtedy, gdy na świecie pojawi się dziecko. Myślą być może: ona już jest całkiem moja, już nie odejdzie, przecież sobie nie poradzi.

Nie mam nic przeciwko królewiczom na białych koniach, ani przeciw żyli długo i szczęśliwie. Och, wręcz przeciwnie. Ale myślę, że nie jest dobrze, gdy kobieta jest zależna od swojego partnera. Nie powinna tracić symbolicznego związku z matką, z doświadczonymi kobietami, z pomocnymi siostrami. Z boginią.

To też kwestia kobiecych spraw. Kiedyś uważałam, że skoro mężczyzna miał dość odwagi, by być obecnym przy poczęciu swojego dziecka, powinien też być obecny przy porodzie, jeśli tylko jego partnerka sobie tego życzy. Owszem, rodząca potrzebuje wsparcia, opieki i troski, czasem również ochrony przed personelem medycznym. Coraz częściej jednak myślę, że powinna to być domena kobiet.

Szkoda, że w naszej kulturze kobiety wychodząc za mąż opuszczają swoje matki. Ciekawa jestem, jak wyglądałby świat, gdyby nie musiały wybierać. Gdyby mogły liczyć zarówno na wsparcie kobiecego klanu, jak i na bliskość wybranego mężczyzny. 
 

czwartek, 4 października 2012

Może to dobrze, a może źle...

Wiatr wiał im teraz w oczy i uszki Prosiaczka trzepotały za nim jak chorągiewki, gdy tak szedł i torował sobie drogę. I zdawało się, że minęły całe godziny, nim znalazł dla nich schron w Stumilowym Lesie. A potem znów sterczały mu prosto i trochę niespokojnie nasłuchiwały, jak wyje wiatr wśród wierzchołków drzew. 
- A może jakieś drzewo wywali się na nas, kiedy będziemy akurat pod nim przechodzić? 
- A może nie? - rzekł Puchatek po dokładnym namyśle.

Na ostatnich zajęciach instruktorka jogi usadziła nas w bardzo wygodnej (jej zdaniem) pozycji, jaką jest krowi pysk, i przeczytała nam bajkę. Bardzo lubię ten jej pomysł czytania.

Taka to była bajka (tak się składa, że wygooglało mi się ją w wersji komiksowej).

Jest to jedna z tych opowieści, dzięki którym oddycham głębiej i czuję się lżejsza. Zdziwił mnie jednak sposób, w jaki nasza instruktorka podsumowała przeczytaną bajkę. Stwierdziła, że tak właśnie jest. Że ludzie mają to, czego chcą i na co pracują. Że jeśli ktoś bardzo się stara chorować i głupio żyje, to z pewnością prędzej czy później dopnie swego.

Zazgrzytało. Co jest grane? Staram się rozwikłać swoje zdziwienie i myślę, że być może jest to efekt zderzenia wschodniego i zachodniego sposobu myślenia. Z jednej strony zgoda na to, co przynosi los, a także na efekty naszych działań, które bywają zaskakujące. A z drugiej strony silne przekonanie, że sami jesteśmy kowalami swojego losu, i że ostatecznie osiągniemy to, do czego dążymy.

Czerwcowe Wysokie Obcasy Extra opublikowały wspaniały wywiad z profesorem Rao. W sieci jest niestety dostępny tylko fragment.

Z tego co pamiętam, profesor mówił o tym, że sami decydujemy o swoim nastawieniu wobec zdarzeń. Niekoniecznie o zdarzeniach. Pozwalamy, by jakaś sytuacja nas unieszczęśliwiła albo uskrzydliła. Chwalił pozytywne myślenie. Krytykował jednak powszechne przekonanie, jakoby pozytywne myślenie gwarantowało powodzenie w życiu. Koniec z targowaniem. Nie wiemy, co się zdarzy. Ale decydujemy o swoim poczuciu szczęścia.

Zachodni nacisk na działania i myśli zmierzające do celu, przekonanie o ogromnym własnym wpływie na los, przypomina mi opowieść, którą przeczytałam jako dziecko bodajże w „Faraonie” Prusa. To historia o bogu (zapewne egipskim, jeśli faktycznie chodzi o „Faraona”), który nie słyszał prawie żadnych modlitw, ponieważ te – niczym ptaki – zderzały się, zanim zdążyły do niego dolecieć. Krawiec modlił się, by jego klient kupował jak najwięcej drogich ubrań, klient zaś – by ubrania były jak najtrwalsze i jak najtańsze. Chory modlił się o szybkie wyzdrowienie, lekarz – o długą chorobę pacjenta, która zapewniłaby mu godziwy zarobek. A modlitwy jak ptaki... Jak pozytywne myśli.

Tylko jedną modlitwę bóg słyszał. Była to modlitwa małego chłopca, który za wszystko dziękował.

sobota, 22 września 2012

Pozwolić się kochać

Kobiecie tkwiącej w nieudanym związku bardzo trudno patrzeć na szczęśliwe pary i słuchać opowieści kochanych kobiet. To nagłe ukłucie bólu i zazdrości, głuchy smutek później. Że wieczorem ona grzeje stopy o jego stopy. Że przynosi do pracy kanapki przez niego zrobione. Że on tłumaczy synom: „Dbajcie o mamę, widzicie, jest zmęczona”. Więc tak może być? Ludzie dbają o siebie, okazują troskę, sprawiają sobie przyjemności?

Łatwiej stwierdzić, że faceci są do bani jako gatunek i że nie ma udanych związków. To prawda, znam niewiele szczęśliwych par. Ale kilka jednak zdarzyło mi się spotkać. Słucham uważnie, jak to robią. Szukam podpowiedzi, kierunkowskazów, opowieści. Największe wrażenie zrobiło na mnie wyznanie koleżanki. Zawsze mówiła bardzo ciepło o swoim mężu i twierdziła, że nigdy nie żałowała decyzji o poślubieniu tego właśnie człowieka. Jak to się zaczęło? - zapytałam. Odpowiedziała: Pozwoliłam się kochać.

Kobiety, które znam, dużo dają. Starają się, zabiegają, dogadzają. Są bardzo aktywne. Manipulują, wymuszają, domagają się. Być może w ten sposób same tworzą złudzenie, że są kochane. Nie czekają, aż on się postara. Gdyby się nie doczekały, czułyby się zbyt bezradne.

A może rację miały nasze babcie? Że to on powinien się starać. Zapraszać, rozpieszczać, obdarowywać. A rolą kobiety jest pozwolić się kochać?

sobota, 8 września 2012

Jak rozpoznać anioła?

Gdyby nie było diabłów, nie istniałyby anioły – stwierdziła moja ośmioletnia córka. Pokazałam dziewczynom ukryty wśród drzew, stary, żydowski cmentarz, więc temat śmierci, aniołów i diabłów zawisł w powietrzu. Dlaczego? – zapytałam. Bo jak moglibyśmy rozróżnić? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Tak, córeczko, tak! Mądrzy ludzie zastanawiają się nad tym od wieków. Nie ma światła bez ciemności, radości bez smutku, bogactwa bez biedy, zdrowia bez choroby, piękna bez brzydoty, miłości bez nienawiści... Nasze spostrzeżenia zależą od punktu odniesienia, od kontekstu. Przeciwieństwa razem tworzą całość, nie mogą istnieć jedno w oderwaniu od drugiego.

Lubię ten sposób myślenia, choć nie zawsze potrafię się pod niego podłączyć. Wiem, że nazywa się cyrkularnym w przeciwieństwie do liniowego, i że jest bardziej typowy dla kultury wschodniej niż zachodniej. Aby wytłumaczyć, o co chodzi, często podaje się przykład dwóch pociągów. Na pewno to znacie: Siedzicie w pociągu i wyglądacie przez okno, na torze obok stoi drugi pociąg. Wasz rusza. Okazuje się jednak, że nie, wasz pociąg nadal stoi, odjechał ten drugi. Chwilę wcześniej zabrakło Wam punktu odniesienia, który umożliwiłby stwierdzenie, który z pociągów był w ruchu, a który stał. Dopiero widok peronu, drzew, ławek... uświadomił Wam, że nigdzie jeszcze nie jedziecie. Przedtem nie mogliście rozróżnić.

Ten sposób myślenia kojarzy mi się z poszerzaniem perspektywy. Nie możemy tylko żyć nie umierając. Nie możemy wciąż się cieszyć, nie odczuwając smutku. Jeśli nie dostrzegamy przeciwieństwa, nie cenimy tego, co mamy. Dostatek cieszy tych, którzy zaznali ubóstwa. Pewnie dlatego dzieci nie rozumieją nacisków starszych osób, by zawsze zjadać do końca. To nie one przeżyły okupację. A znowu ubóstwo martwi tych, którzy mogę sobie obejrzeć dostatek przez szybę.

I jeszcze pojawia się myśl, że zapewne dopełnieniem wyższych zarobków mężczyzn jest poświęcanie większej ilości czasu na prace domowe i opiekę nad dziećmi przez kobiety. A dopełnieniem bogactwa Europy musi być bieda Afryki. Dopełnieniem plagi komarów będzie pewnie brak ptaków, które żywiłyby się komarami.

Ale moja ulubiona refleksja z tej serii jest taka: W każdym odczuwanym nieszczęściu jest zawarta nadzieja. Gdybyśmy nie wiedzieli, a choćby nie przypuszczali, że może być lepiej, nie czulibyśmy się nieszczęśliwi. No bo jak moglibyśmy rozróżnić?

wtorek, 4 września 2012

Przedszkole, jakżeby inaczej

Moja córka poszła wczoraj do przedszkola. Do grupy biedronek, czyli mieszanej grupy 4- i 5-latków. Mają taką fajną, kameralną salę na strychu. Cicho tam, spokojnie. Wczesnym rankiem pusto, bo wychowawczyni przychodzi dopiero o ósmej. Na szczęście akurat wystarczy mi wyjść o ósmej, by zdążyć do pracy.

Mamy chwilę. Pytam więc małą, czy chce ze mną poczekać w swojej sali, czy może woli zejść na dół, gdzie gromadzą się wszystkie dzieci. Postanawia zejść na dół. Idziemy. A tam płacz, krzyk i zgrzytanie zębów. Wychowawczyni 3-latków trzyma za rękę zalewającego się łzami chłopca i mówi, że jak się uspokoi, to pójdą do kuchni po picie. Po chwili odrywa krzyczącego wniebogłosy malucha siłą od mamy. Moja córka stanęła w drzwiach, jakby ją wmurowało. Nie, nie wejdzie tam.

Wróciłyśmy na górę. Cicho, spokojnie, przyjemnie. Po chwili przyszła jej pani prowadząc grupę biedronek. Dwójka dzieci pochlipuje, żadne nie krzyczy. Dostaję buzi i mała robi pa-pa.

A mi się przypominają wydarzenia sprzed roku.

Początek września. Przedszkole. Grupa 3-latków. Rodzice dostają polecenie, by zostawić dziecko i szybko wyjść. Bo tak lepiej dla dziecka. Bo przedłużające się rozstanie rodzi w dziecku przekonanie, że w przedszkolu nie jest bezpiecznie. Bo niepokój matki się udziela. Tylko ja jako trudny rodzic zostaję. Nikt nie protestuje, może dlatego, że jestem psychologiem, a z psychologami to – wiadomo – trochę jak ze zgniłymi jajkami.

W grupie jest ponad 20 dzieci. Większość z nich krzyczy, wrzeszczy, płacze, chce do mamy. Wychowawczyni jest naprawdę miła, dwoi się i troi, ale nie jest w stanie wziąć na kolana wszystkich potrzebujących. Pomaga jej pani z kuchni. Jak? Zachęca dzieci, by zjadły ładnie śniadanie, to wtedy pójdą do swoich mam. Po śniadaniu krzyk jest oczywiście głośniejszy. Trudno tę panią winić, nie jest przygotowana do pracy z dziećmi.

Współczuję wychowawczyni, współczuję dzieciom, mam gulę w gardle. Staram się. Oprócz swojego dziecka wezmę za rękę inne. Gdy zauważę, że któreś chce siusiu, idziemy we trójkę. Przed wyjściem na plac zabaw pomagam założyć buty dwójce zagubionych maluchów.

I myślę: Dlaczego rodzice są wypraszani? To nieprawda, że dziecko szybciej się uspokaja, gdy mama od razu wychodzi. Wiem, widziałam, słyszałam. Część z nich płacze, płacze i płacze. Może chodzi o to, by rodzice tego nie widzieli? By nie byli świadkami ogromnej bezradności wychowawców? Ale przecież rodzice wiedzą. Rozmawiają ze sobą. Jedna znajoma mama powiedziała mi, że gdy wyszła z przedszkola, sama się rozpłakała. Inna przyznała, że pierwszego dnia wzięła środki uspokajające, bo bez nich nie byłaby w stanie zostawić dziecka.

To oczywiste, że część rodziców musi iść do pracy i nie mają możliwości zostać. Ale gdyby przez te pierwsze dni zostało kilka osób, które mogą sobie na to pozwolić, wszystkim byłoby łatwiej. Wychowawczyni nie byłaby sama z dwadzieściorgiem zagubionych, przestraszonych, często zbuntowanych maluchów. Mniej dzieci by płakało, więc ogólne poczucie zagrożenia też by było mniejsze (och, nawet mi się udzieliło, a jestem dorosła).

Wiem, że nie ma we mnie zgody na odrywanie dziecka siłą od matki. Na wypraszanie rodziców z sali. Na obwinianie twierdzeniem, że to przez ich niepokój dzieci płaczą. Na cały ten brak zaufania między wychowawcami a rodzicami.

Epilog

Moja córka mimo mego uporu zostawała w przedszkolu z płaczem (nie mogłam codziennie zostać z nią tyle, ile potrzebowała). Ale ponoć należała do mniej płaczących dzieci. Wracała do domu pogodna.

Jednak najwyraźniej nie był to dobry moment. Mówiła, że nie lubi przedszkola, zaczęła bardzo dużo chorować i posikiwać w majtki. Nie wspominając nawet o awanturach, jakie urządzała. Raz gdy ją odebrałam z przedszkola, jakiś chłopiec powiedział na jej widok: „Mamo, to TA dziewczynka”. Po trzech miesiącach odpuściłam. Myślałam, że na miesiąc, może dwa albo trzy. W końcu nie chodziła przez cały rok szkolny.

A teraz? Na razie jest tak pięknie, że boję się zapeszyć.

środa, 25 lipca 2012

Koszmary na granicy jawy i snu

Budziłam się. Czułam kołdrę, słyszałam dźwięki z otoczenia. Ale nie mogłam się poruszyć, nie mogłam mówić ani krzyczeć. Czasami zaczynałam wirować wraz z kołdrą. Kiedyś w nogach łóżka wyrosło drzewo. Kiedy indziej jakieś postacie pochylały się nade mną. Za każdym razem czułam przerażenie.

Znacznie później dowiedziałam się, że stan ten nosi nazwę porażenia przysennego i przydarza się co najmniej raz w życiu nawet połowie ludzi na świecie. No cóż, mam pecha, mi przydarzył się wielokrotnie. Niemożność poruszania się to efekt paraliżu mięśni, naturalnego we śnie. Na granicy między snem i jawą nic jednak nie wydaje się naturalne. Można mieć wtedy halucynacje – gości ze świata snu.

Nauczyłam się budzić z tego pogranicza. Udawało mi się szarpnąć, jęknąć. Czasami słyszałam kroki kogoś ze świata jawy śpieszącego, by mnie obudzić. Byłam wdzięczna.

Zdarzało się, że ponownie zasypiałam. Albo zasypiałam i śniłam, że się budzę. Wstawałam z łóżka i pstrykałam włącznik światła. Nie działał. Szłam do innego. Ten też nie działał. Było ciemno. Czułam narastający strach.

Umiem już sobie radzić z moimi pograniczami jawy i snu. Wiem, że zdarzają się w chwilach niepokoju, napięcia, gdy mam ściśnięty brzuch i oddycham płytko. Albo wtedy gdy jestem zbyt zmęczona, by spokojnie zasnąć. Nauczyłam się, że głębokie oddechy pomagają mi w pełni się obudzić i uspokoić. Czasem piję herbatę, czytam książkę.

Nauczyłam się też czegoś więcej. Dzięki moim koszmarom o zepsutych włącznikach światła rozpoznaję, że śnię. Hola, trzeci włącznik nie działa? To sen! Teraz nie potrzebuję już tej scenerii. Jeżeli wyśniona rzeczywistość zaczyna przyjmować niepokojące kształty, pojawia się w mojej głowie myśl: Zaraz, zaraz, coś jest nie tak. To nie jest realne. Stop! Pora się obudzić. I budzę się. Budzę się ze snu tak jak z pogranicza między jawą i snem.

Oswoiłam mojego demona. Teraz pracuje dla mnie.