A
przynajmniej może być.
Choć
rzadko bywa, niestety. Nie ufamy sobie, swoim ciałom. Personel
medyczny też nie ufa. Nie słucha. I przede wszystkim nie czeka. A
często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.
Obudziłam
się rano i zaczęłam myśleć o moich porodach. To są tak potężne
wspomnienia, że czasem pojawiają się ni stąd ni zowąd. Wystarczy
błahostka, jakieś słowo, które sprawia, że tamte chwile znowu we
mnie ożywają. I znowu są głośne, ważne i nie do zapomnienia.
Za
pierwszym razem dostałam oksytocynę. Lekarz nie był zadowolony z
moich skurczy i stwierdził, że musi mi zrobić lepsze. Wiedziałam,
moje ciało wiedziało, że wystarczy poczekać. Ale lęk był
silniejszy, lęk o dziecko, o siebie. Lęk i przekonanie o własnym
braku kompetencji. Po oksytocynie skurcze przez półtorej godziny
nie ustawały w ogóle. Bolało non stop.
Za
drugim razem zjawiłam się w szpitalu w ostatniej chwili. Moje ciało
dobrze wiedziało, kiedy będzie ta ostatnia chwila. Wcześniej wcale
nie miałam regularnych skurczy, widocznie taka już jest moja uroda.
Bolało, tak, ale pomiędzy chwilami bólu przychodziły chwile, gdy
po moim ciele rozlewało się kojące ciepło. Ciało samo potrafiło
łagodzić ból, nie potrzebowało żadnych medykamentów.
Za
pierwszym razem za to miałam możliwość rodzić w wodzie. A woda
to mój żywioł, w którym czuję się swobodnie i bezpiecznie. Poza
tym wiedziałam, że gdy zdecyduję się na wannę, nikt nie będzie
mi kazał kłaść się na tych okropnych, szpitalnych łóżkach z
uchwytami na nogi, które przywodziły na myśl narzędzia tortur.
A
więc rodziłam w wodzie. W przyjaznym otoczeniu. Towarzyszyli mi
mąż, empatyczna położna i serdeczna lekarka. Nie myślałam
wtedy. Działo się. Nagle... ból ustał. Otworzyłam oczy i w moich
ramionach znalazło się dziecko. Moja córka.
Popatrzyła
na mnie. Nie płakała, podobno dzieci urodzone w wodzie nie płaczą.
Spojrzała mi w oczy. Z pełną powagą. Bardzo uważnie. W stu
procentach serio.
Jej
oczy powiedziały: JESTEM.
Jej
oczy powiedziały: To ja.
Jej
oczy powiedziały: Więc to ty.
W
tym momencie stałam się dorosła. I zakochałam się na zabój.
Gdy
myślę o tej chwili, czuję wdzięczność. Wobec ludzi, którzy
byli wtedy wokół mnie i wobec mojego ciała. Nie przeżyłam
niczego, co można by chociaż w przybliżeniu określić jako
depresja poporodowa. Wręcz przeciwnie, uskrzydlała mnie radość,
wielka wiara w siebie i przekonanie, że ze wszystkim sobie poradzę.
Za
drugim razem nie miałam możliwości rodzić w wodzie. Poprosiłam
więc o materac, ale i tego nie dostałam. Musiałam położyć się
na szpitalnym łóżku w pozycji, w której wcale nie czułam się
komfortowo. Podobno wszystko poszło dobrze. Ale wszystko poszło nie
tak. Gdy myślę o drugim razie, mam wrażenie, jakby mnie ktoś
pobił. Patrzyłam na moją córkę czując żal i obcość. Miłość
do niej rodziła się potem powoli, w czasie tych wszystkich chwil
bliskości, tulenia, gdy usypiała w główką opartą o moje ramię,
gdy hipnotycznie patrzyła mi w oczy podczas karmienia piersią.
A
ciało wie. Wie, kiedy trzeba uklęknąć, a kiedy się położyć.
Kiedy warto krzyczeć i kiedy potrzebne jest szczególne skupienie.
Wystarczy mu zaufać. I przede wszystkim poczekać, nie wydzierać.
Często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.
Jestem pod wrażeniem!
OdpowiedzUsuń