piątek, 23 listopada 2012

Poród jest wspaniałym wydarzeniem

A przynajmniej może być. Choć rzadko bywa, niestety. Nie ufamy sobie, swoim ciałom. Personel medyczny też nie ufa. Nie słucha. I przede wszystkim nie czeka. A często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.

Obudziłam się rano i zaczęłam myśleć o moich porodach. To są tak potężne wspomnienia, że czasem pojawiają się ni stąd ni zowąd. Wystarczy błahostka, jakieś słowo, które sprawia, że tamte chwile znowu we mnie ożywają. I znowu są głośne, ważne i nie do zapomnienia.

Za pierwszym razem dostałam oksytocynę. Lekarz nie był zadowolony z moich skurczy i stwierdził, że musi mi zrobić lepsze. Wiedziałam, moje ciało wiedziało, że wystarczy poczekać. Ale lęk był silniejszy, lęk o dziecko, o siebie. Lęk i przekonanie o własnym braku kompetencji. Po oksytocynie skurcze przez półtorej godziny nie ustawały w ogóle. Bolało non stop.

Za drugim razem zjawiłam się w szpitalu w ostatniej chwili. Moje ciało dobrze wiedziało, kiedy będzie ta ostatnia chwila. Wcześniej wcale nie miałam regularnych skurczy, widocznie taka już jest moja uroda. Bolało, tak, ale pomiędzy chwilami bólu przychodziły chwile, gdy po moim ciele rozlewało się kojące ciepło. Ciało samo potrafiło łagodzić ból, nie potrzebowało żadnych medykamentów.

Za pierwszym razem za to miałam możliwość rodzić w wodzie. A woda to mój żywioł, w którym czuję się swobodnie i bezpiecznie. Poza tym wiedziałam, że gdy zdecyduję się na wannę, nikt nie będzie mi kazał kłaść się na tych okropnych, szpitalnych łóżkach z uchwytami na nogi, które przywodziły na myśl narzędzia tortur.

A więc rodziłam w wodzie. W przyjaznym otoczeniu. Towarzyszyli mi mąż, empatyczna położna i serdeczna lekarka. Nie myślałam wtedy. Działo się. Nagle... ból ustał. Otworzyłam oczy i w moich ramionach znalazło się dziecko. Moja córka.

Popatrzyła na mnie. Nie płakała, podobno dzieci urodzone w wodzie nie płaczą. Spojrzała mi w oczy. Z pełną powagą. Bardzo uważnie. W stu procentach serio.

Jej oczy powiedziały: JESTEM.

Jej oczy powiedziały: To ja.

Jej oczy powiedziały: Więc to ty.

W tym momencie stałam się dorosła. I zakochałam się na zabój.

Gdy myślę o tej chwili, czuję wdzięczność. Wobec ludzi, którzy byli wtedy wokół mnie i wobec mojego ciała. Nie przeżyłam niczego, co można by chociaż w przybliżeniu określić jako depresja poporodowa. Wręcz przeciwnie, uskrzydlała mnie radość, wielka wiara w siebie i przekonanie, że ze wszystkim sobie poradzę.

Za drugim razem nie miałam możliwości rodzić w wodzie. Poprosiłam więc o materac, ale i tego nie dostałam. Musiałam położyć się na szpitalnym łóżku w pozycji, w której wcale nie czułam się komfortowo. Podobno wszystko poszło dobrze. Ale wszystko poszło nie tak. Gdy myślę o drugim razie, mam wrażenie, jakby mnie ktoś pobił. Patrzyłam na moją córkę czując żal i obcość. Miłość do niej rodziła się potem powoli, w czasie tych wszystkich chwil bliskości, tulenia, gdy usypiała w główką opartą o moje ramię, gdy hipnotycznie patrzyła mi w oczy podczas karmienia piersią.

A ciało wie. Wie, kiedy trzeba uklęknąć, a kiedy się położyć. Kiedy warto krzyczeć i kiedy potrzebne jest szczególne skupienie. Wystarczy mu zaufać. I przede wszystkim poczekać, nie wydzierać. Często wystarczy zaufać i poczekać. Przeważnie.

1 komentarz: