środa, 25 lipca 2012

Koszmary na granicy jawy i snu

Budziłam się. Czułam kołdrę, słyszałam dźwięki z otoczenia. Ale nie mogłam się poruszyć, nie mogłam mówić ani krzyczeć. Czasami zaczynałam wirować wraz z kołdrą. Kiedyś w nogach łóżka wyrosło drzewo. Kiedy indziej jakieś postacie pochylały się nade mną. Za każdym razem czułam przerażenie.

Znacznie później dowiedziałam się, że stan ten nosi nazwę porażenia przysennego i przydarza się co najmniej raz w życiu nawet połowie ludzi na świecie. No cóż, mam pecha, mi przydarzył się wielokrotnie. Niemożność poruszania się to efekt paraliżu mięśni, naturalnego we śnie. Na granicy między snem i jawą nic jednak nie wydaje się naturalne. Można mieć wtedy halucynacje – gości ze świata snu.

Nauczyłam się budzić z tego pogranicza. Udawało mi się szarpnąć, jęknąć. Czasami słyszałam kroki kogoś ze świata jawy śpieszącego, by mnie obudzić. Byłam wdzięczna.

Zdarzało się, że ponownie zasypiałam. Albo zasypiałam i śniłam, że się budzę. Wstawałam z łóżka i pstrykałam włącznik światła. Nie działał. Szłam do innego. Ten też nie działał. Było ciemno. Czułam narastający strach.

Umiem już sobie radzić z moimi pograniczami jawy i snu. Wiem, że zdarzają się w chwilach niepokoju, napięcia, gdy mam ściśnięty brzuch i oddycham płytko. Albo wtedy gdy jestem zbyt zmęczona, by spokojnie zasnąć. Nauczyłam się, że głębokie oddechy pomagają mi w pełni się obudzić i uspokoić. Czasem piję herbatę, czytam książkę.

Nauczyłam się też czegoś więcej. Dzięki moim koszmarom o zepsutych włącznikach światła rozpoznaję, że śnię. Hola, trzeci włącznik nie działa? To sen! Teraz nie potrzebuję już tej scenerii. Jeżeli wyśniona rzeczywistość zaczyna przyjmować niepokojące kształty, pojawia się w mojej głowie myśl: Zaraz, zaraz, coś jest nie tak. To nie jest realne. Stop! Pora się obudzić. I budzę się. Budzę się ze snu tak jak z pogranicza między jawą i snem.

Oswoiłam mojego demona. Teraz pracuje dla mnie.

niedziela, 22 lipca 2012

Chcę dawać to, co chcę

Ty za dużo dajesz, a za mało bierzesz – poinformowała mnie kiedyś znajoma masażystka. Wywnioskowała taką skłonność z faktu, że mam bardziej napięte mięśnie z lewej strony ciała. Prawda czy nieprawda z tymi stronami ciała – nie mam pojęcia. Pomyślałam wtedy: nie o to chodzi, że za mało biorę, tylko że za mało dostaję.

Ale rozważania na temat dawania i brania towarzyszą mi od lat, a zwłaszcza odkąd mam dzieci. Nigdy wcześniej nie myślałam, że można tak dużo dawać. Nigdy wcześniej nie myślałam, że można być tak szczęśliwą dając. I tak bardzo wyczerpaną.

Do najtrudniejszych wspomnień należą te ze wspólnego chorowania, gdy i ja i moje niemowlę miałyśmy niemal po 40 stopni gorączki, i było wykluczone, by maleństwo zaakceptowało inne ramiona niż ramiona mamy. Albo wspomnienie bólu pleców od noszenia w chuście w czasie, gdy moja córeczka nie tolerowała wózka (to wtedy właśnie chodziłam na masaże, później ortopeda zdiagnozował bodajże uszkodzenie przyczepu mięśnia do kręgosłupa). Miałam do wyboru nosić małą odczuwając ból albo słuchać, jak płacze w wózku.

Jej potrzeby albo moje potrzeby. Czasami chyba nie da się inaczej. To było dla mnie trudne doświadczenie i długo je przeżuwałam. Współgrało z moim przekonaniem o konieczności dawania i zaspokajania. Bo przecież dzieci potrzebuję tego i tamtego. To przekonanie jest jak twarda skorupka, która mnie od nich odgradza.

Ale często czułam się szczęśliwa dając. Kiedyś obawiałam się, że moja ogromna potrzeba fizycznej bliskości nie jest możliwa do zaspokojenia w dorosłym życiu. A potem okazało się, że mam koło siebie istotę, która chce być tulona przez większą część doby.

Jej potrzeby i moje potrzeby. Tak też bywa.

Niedawno dałam się namówić na obejrzenie wystawy psów. Niby zapowiadało się fajnie, ale nie było. Po pierwsze wystawa odbywała się w dużym mieście, a ja nie lubię dużych miast. Po drugie trzeba było spory kawał pojechać samochodem, a ja i tak codziennie dojeżdżam do pracy, więc w weekendy staram się na samochód nawet nie patrzeć. Po trzecie oprócz psów było tam dużo ludzi, a ja nie lubię tłumu. Wyprawa skończyła się awanturą, bo puściły mi nerwy.

A przecież nie musiałam. To nie była jedna z tych sytuacji, gdy postawienie potrzeb innych ludzi przed własnymi było konieczne, jak przy gorączkującym dziecku.

Co daję dzieciom zaspokajając ich potrzeby kosztem własnych? Zmęczenie, irytację, pośpiech i żal. Czego je uczę? Że zaspokojenie ich potrzeb oznacza smutek i złość innych. Więc że one same nie są w porządku.

Niniejszym postanawiam, że będę dawać to, co chcę. Będę się dzielić tym, co lubię. Duże miasto? Nie ze mną. Nie ma nikogo innego? Trudno, ja nikim innym niż sobą nie będę. Odludne jezioro? Bardzo chętnie, jeśli tylko chcesz.

Obieram się ze skorupki dawania.

Wtedy daję radość, spokój, pogodę i uwagę. I wszyscy jesteśmy w porządku.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Ukochany miś i dwie ukochane piersi

Pieluszka, poduszka, pluszak, kocyk. Ukochany, często obdarzony imieniem, daje ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Bez niego dziecko nie zaśnie. Nie wolno go zgubić, a czasem nawet wyprać. W psychologii (a dokładniej w psychoanalitycznej teorii relacji z obiektem) taki miś jest uznawany za element konieczny do prawidłowego rozwoju tożsamości.
 
Wedle tej teorii, noworodek nie wie, że inni ludzie są od niego odrębni, nie zna granic między sobą i światem. Nie rozumie, że między potrzebą a jej zaspokojeniem ma miejsce komunikat. Żeby się komunikować, trzeba wierzyć, że inni ludzie istnieją i że nie rozumieją automatycznie, o co nam chodzi. A więc, że są odrębni. Płacz noworodka nie jest wezwaniem ani prośbą, lecz wyrażeniem głodu, bólu, dyskomfortu lub nudy. Jeśli jego potrzeby są zaspokojone, czuje się szczęśliwy. Jeśli nie – pogrąża się w rozpaczy, a że nie ma poczucia czasu, „chwila” i „wieczność” oznaczają dla niego to samo. Wierzy tylko w to, co jest teraz.
 
Z czasem dziecko zyskuje poczucie własnej tożsamości, uczy się, że inni ludzie istnieją niezależnie od niego, i że samo jest odrębne od innych. Nauka ta trwa w najintensywniejszym wydaniu mniej więcej przez pierwsze 3 lata życia. Właśnie dlatego małe dzieci uwielbiają zabawę w a-kuku, uczą się dzięki niej, że ludzie nadal istnieją, mimo że znikają im sprzed oczu. Dla nas, dorosłych, jest to oczywiste, ale dla dzieci to wielkie odkrycie, do którego stopniowo dochodzą.
 
No i ukochany miś ma do spełnienia ważną rolę. Jest fachowo nazywany obiektem przejściowym – czymś pomiędzy, na granicy, na styku. Nie jest tak do końca częścią świata wewnętrznego jak np. fantazja, ale nie jest też częścią świata zewnętrznego, jak inni ludzie. Naprawdę żyje, ma imię i charakter, ale z drugiej strony jest też sztuczny i pluszowy. Jest trochę realny i trochę magiczny.
 
Bardzo lubię tę teorię, więc gdy moja starsza córka była malutka, z napięciem czekałam na tego jedynego, ukochanego misia. Ale się nie doczekałam. Owszem, zaobserwowałam prawo pierwszej nocy – córka spała raz z każdym nowym pluszakiem. Bawiła się wieloma, wielu nadawała imiona. Ale żaden nie był jej jakoś szczególnie potrzebny.
 
Potem dowiedziałam się, że jest to typowe dla dzieci karmionych piersią przez 2, 3 czy 4 lata. One z zasady nie mają obiektów przejściowych. Gdyby się uczepić teorii, można by dojść do wniosku, że nie rozwijają się normalnie. Z drugiej strony można też uznać, że ta teoria powstała w czasach, gdy dzieci były przeważnie krótko karmione piersią, albo też nie były wcale. Inny kontekst tworzy inną normę.
 
Ale nie jest to takie proste z tym brakiem obiektu przejściowego. Bo dzieci karmione piersią mają odrębną relację z mamą i odrębną z piersiami. Kochają cycusie, całują je i przytulają, gniewają się na nie i obrażają. Rozmawiają z nimi, opowiadają im swoje przygody, pytają o samopoczucie. Słyszałam o trzylatku, który wyliczał, kto siedzi przy stole: „Ja, tata, mama, cycusie. Ctely ludzie”.
 
W pewnym momencie (średnio w wieku 3 lat), magiczna moc ukochanych cycusiów lub ukochanych misiów słabnie. Stają się mniej ważne. Zostają w magicznej krainie wczesnego dzieciństwa, a jeszcze niedawno tak bardzo z nimi związane dzieci... rosną.

środa, 11 lipca 2012

Wszystkiemu winne są matki (i kochanki)


Na życzenie Izy :)

Często słyszę, że matki źle wychowują swoich synów i dlatego ich przyszłe partnerki tak się później z nimi męczą. Bo matki nie nauczyły synów sprzątać po sobie, odpowiednio odnosić się do kobiet, troszczyć o najbliższych.

Za każdym razem czuję oburzenie. Po pierwsze dorosły człowiek jest za siebie odpowiedzialny. Może wiele zrobić, by sam siebie kształtować, nawet jeśli miał bardzo trudny start czy też był bardzo rozpieszczany. Po drugie synowie oprócz matek mają też ojców, którzy stanowią dla nich wzór roli męskiej. Nawet ojciec, który całkowicie znika z życia swojego dziecka, wywiera na nie wpływ. Pokazuje mu, że znikanie może być sposobem na poradzenie sobie z problemami. Ale rzadko się mówi, że ojcowie źle wychowują swoich synów.

Tradycyjnie winne są matki. Mamy matki schizofrenogenne, nadopiekuńcze, zimne emocjonalnie, poświęcające się karierze i zaniedbujące dzieci. A ojcowie? Czyżby nie mieli żadnego związku z tą sprawą?

Podobnie jest z kochankami, z tymi trzecimi. To one rozbijają rodziny. Facet, który zdradził swoją partnerkę, jest najwyraźniej mniej winny. Och, mogę to zrozumieć. Kobieta, która kocha, woli wściec się na obcą babę, a swojego wybranka ochronić i usprawiedliwić. A jednak to on jej coś obiecywał. Często miłość, wierność i uczciwość małżeńską. I to on tę obietnicę złamał.

Kobiety zdejmują odpowiedzialność ze swoich mężczyzn. To nie on. To matka źle go wychowała. Tamta omotała. Być może taki sposób myślenia pochodzi z czasów, nie tak odległych wcale, gdy kobiety były całkowicie uzależnione finansowo od mężczyzn. Chronią swoich facetów, bo ich potrzebują i boją się, że mogłyby ich utracić. Ale tak naprawdę, w głębi duszy, są wściekłe właśnie na nich.

niedziela, 8 lipca 2012

Tarbozaur o imieniu Łatek

Moja córka chce zostać... tym, no... palantologiem. Pasjonuje ją prehistoria i zawsze utożsamia się z najgroźniejszymi bestiami. W związku z tym oglądamy – ona całą sobą, a ja kątem oka i mimochodem – filmy o bardzo dawno minionych czasach
 
Myślę, że opowieści o prehistorii są jak wyniki testu projekcyjnego. Takiego jak np. test Rorschacha – najbardziej znany i kontrowersyjny test z tej grupy, składający się z kolorowych plam. Osoba badana ma za zadanie powiedzieć, jakie obrazy widzi w plamach, a badacz na tej podstawie stara się zgłębić tajniki jej podświadomości. Cała prehistoria to właśnie takie plamy. Opowieści na temat pradawnych gadów czy pierwszych naczelnych składają się ze strzępów wiedzy i morza fantazji.
 
Zastanawia mnie zwłaszcza sposób patrzenia na świat twórcy filmu o najgroźniejszym drapieżcy wszech czasów nazwanym... Łatek. Fachowo stwierdzę, że pieszczotliwe imię nadane potworowi zdaje się świadczyć o bardzo osobistym stosunku twórcy do swego dzieła i silnej identyfikacji z drapieżnikiem.
 
Los Łatka nie należy do lekkich. Jego świat pełen jest niebezpieczeństw, a przetrwać mogą tylko najsilniejsi. Gdy Łatek jest jeszcze dzieckiem, jego brat zostaje pożarty przez inną bestię. Potem, gdy dorasta, matka odgania go od siebie, a on mimo rozpaczy musi samotnie zmierzyć się z niebezpieczeństwami swojej wrogiej planety i trudnych czasów. Jest jednak wielki, silny, wspaniały. Jest największym drapieżcą wszech czasów. Żyje i zabija.
 
Znajduje samicę. Mają jajko. Z jajka wykluwa się małe tarbozaurzątko. Niestety maleństwo zostaje pożarte przez potwora większego jeszcze od Łatka. (Tu muszę usprawiedliwić brak logiki twórcy filmu. Otóż nikt nie ma pojęcia, jak ten potwór mógł wyglądać, ponieważ do tej pory znaleziono tylko jakiś jego fragment, bodajże pazury. Imponujący rozmiar pazurów sugeruje równie imponujący rozmiar bestii, jednak wśród lepiej znanych dinozaurów, to właśnie tarbozaur był największym drapieżcą).
 
Łatek postanawia pomścić swoje dziecko i staje do nierównej walki z olbrzymem. Jest niezwykle dzielny i zadaje straszliwe ciosy swojemu przeciwnikowi. Sam jednak zostaje ciężko zraniony. Gdy jego koniec wydaje się bliski, opuszcza go samica. Na cóż jej słaby, ranny, umierający partner? Poszuka sobie lepszego. Film kończy się śmiercią Łatka.
 
Co siedzi w głowie twórcy filmu czyli naszej osoby badanej? Być może, kierując się swoim wyobrażeniem o męskości, powiedziałby mniej więcej tak: Chłopcze, świat jest groźny, pełen zasadzek i niebezpieczeństw. Musisz walczyć. Tylko walka da ci to, czego pragniesz: władzę, poważanie, wsparcie, seks i potomstwo. Bądź silny, bądź twardy. Jeśli okażesz słabość, zostaniesz sam.
 
Ale moje wyniki testu projekcyjnego „Prehistoria” nie są takie, ja snuję inną opowieść. Zabieram się więc do pocieszania i prostowania. Mówię: Córeczko, to jakaś bzdura! Prawdziwy tarbozaur nie zaczynałby nierównej walki z większym od siebie potworem. Po co? Przecież jego młode i tak już nie żyło. Pewnie byłoby mu po dinozaurzemu smutno, ale potem żyłby jeszcze długo i szczęśliwie ze swoją samicą i mieliby wiele jajek. Odniósłby dzięki temu sukces reprodukcyjny. Czyż nie?
 
The End.

środa, 4 lipca 2012

Po co nam norma?


Niektórym wydaje się,
że to oni sami postanawiają, spełniają.
Ten przynajmniej wie,
że był igraszką sił
chichoczących, nurkujących w powietrzu,
i tylko dziwi się,
że tak mu wypadło.
Czesław Miłosz „Głowa”

Norma to w zasadzie pojęcie statystyczne. Ma ścisły związek z rozkładem normalnym, którego cechą jest to, że wyniki przeciętne występują najczęściej, a im wynik jest dalszy od średniej, tym rzadszy. Pierwsze dwa odchylenia standardowe, czyli ok. 95%, to norma. Trzecie i dalsze odchylenia standardowe gromadzą wyniki nie należące do normy. Najbardziej znaną zmienną przyjmującą rozkład normalny jest poziom inteligencji. Ilorazy powyżej 130 i poniżej 70 punktów znajdują się poza drugim odchyleniem standardowym. Osób z takim właśnie poziomem inteligencji jest ok. 5%.

Tylko tyle. Więc czemu bycie normalną i normalnym jest dla nas tak ważne?

Myślę, że nasze zamiłowanie do normy to wynik myślenia magicznego. Chcemy mieć pewność, że potrafimy odróżnić osoby normalne od nienormalnych. Gdy patrzymy na zdjęcie mordercy, wydaje nam się, że rozpoznajemy jego okrutne skłonności po zimnym spojrzeniu, wąskich ustach, martwym wyrazie twarzy, fałszywym uśmiechu, a może po grubym kciuku czy potężnych barkach. Oczywiście w tym momencie już wiemy, że ten człowiek jest mordercą. Ale chcemy wierzyć, że gdybyśmy go spotkali wcześniej, ostrzegłaby nas przed nim nasza wiedza o ludziach albo intuicja podpowiedziałaby, że on przecież nie jest normalny. Dzięki temu bylibyśmy w stanie ochronić siebie i swoich bliskich.

Może dlatego nie chcemy widzieć ludzi niepełnosprawnych fizycznie i intelektualnie. Oni są poza normą, poza nawiasem. A my w normie. Pozwala nam to wierzyć, że ani nas ani nasze dzieci nic złego nie spotka. Że los tamtych nie jest naszym losem.

Staramy się o to, by być normalnymi. Czasami udajemy i w głębi duszy mamy wątpliwości. Ale nie rezygnujemy z normy, bo daje nam ona poczucie bezpieczeństwa.

Kiedyś kobiety w ciąży unikały przechodzenia pod drabiną wierząc, że dzięki temu ich dziecko nie udusi się w czasie porodu owinięte pępowiną. Tak samo jak my chciały mieć wpływ na to, na co wpływu mieć nie można.