Ty
za dużo dajesz, a za mało bierzesz – poinformowała mnie kiedyś
znajoma masażystka. Wywnioskowała taką skłonność z faktu,
że mam bardziej napięte mięśnie z lewej strony ciała. Prawda czy
nieprawda z tymi stronami ciała – nie mam pojęcia. Pomyślałam
wtedy: nie o to chodzi, że za mało biorę, tylko że za mało
dostaję.
Ale
rozważania na temat dawania i brania towarzyszą mi od lat, a
zwłaszcza odkąd mam dzieci. Nigdy wcześniej nie myślałam, że
można tak dużo dawać. Nigdy wcześniej nie myślałam, że można
być tak szczęśliwą dając. I tak bardzo wyczerpaną.
Do
najtrudniejszych wspomnień należą te ze wspólnego chorowania, gdy
i ja i moje niemowlę miałyśmy niemal po 40 stopni gorączki, i
było wykluczone, by maleństwo zaakceptowało inne ramiona niż
ramiona mamy. Albo wspomnienie bólu pleców od noszenia w chuście w
czasie, gdy moja córeczka nie tolerowała wózka (to wtedy właśnie
chodziłam na masaże, później ortopeda zdiagnozował bodajże
uszkodzenie przyczepu mięśnia do kręgosłupa). Miałam do wyboru
nosić małą odczuwając ból albo słuchać, jak płacze w wózku.
Jej
potrzeby albo moje potrzeby. Czasami chyba nie da się inaczej. To
było dla mnie trudne doświadczenie i długo je przeżuwałam.
Współgrało z moim przekonaniem o konieczności dawania i
zaspokajania. Bo przecież dzieci potrzebuję
tego i tamtego. To przekonanie jest jak twarda skorupka, która mnie
od nich odgradza.
Ale
często czułam się szczęśliwa dając. Kiedyś obawiałam się, że
moja ogromna potrzeba fizycznej bliskości nie jest możliwa do
zaspokojenia w dorosłym życiu. A potem okazało się, że mam koło
siebie istotę, która chce być tulona przez większą część
doby.
Jej
potrzeby i moje potrzeby. Tak też bywa.
Niedawno
dałam się namówić na obejrzenie wystawy psów. Niby zapowiadało
się fajnie, ale nie było. Po pierwsze wystawa odbywała się w
dużym mieście, a ja nie lubię dużych miast. Po drugie trzeba było
spory kawał pojechać samochodem, a ja i tak codziennie dojeżdżam
do pracy, więc w weekendy staram się na samochód nawet nie
patrzeć. Po trzecie oprócz psów było tam dużo ludzi, a ja nie
lubię tłumu. Wyprawa skończyła się awanturą, bo puściły mi
nerwy.
A
przecież nie musiałam. To nie była jedna z tych sytuacji, gdy
postawienie potrzeb innych ludzi przed własnymi było konieczne, jak
przy gorączkującym dziecku.
Co
daję dzieciom zaspokajając ich potrzeby kosztem własnych?
Zmęczenie, irytację, pośpiech i żal. Czego je uczę? Że
zaspokojenie ich potrzeb oznacza smutek i złość innych. Więc że
one same nie są w porządku.
Niniejszym
postanawiam, że będę dawać to, co chcę. Będę się dzielić
tym, co lubię. Duże miasto? Nie ze mną. Nie ma nikogo innego?
Trudno, ja nikim innym niż sobą nie będę. Odludne jezioro? Bardzo
chętnie, jeśli tylko chcesz.
Obieram
się ze skorupki dawania.
Wtedy daję radość,
spokój, pogodę i uwagę. I wszyscy jesteśmy w porządku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz