niedziela, 22 lipca 2012

Chcę dawać to, co chcę

Ty za dużo dajesz, a za mało bierzesz – poinformowała mnie kiedyś znajoma masażystka. Wywnioskowała taką skłonność z faktu, że mam bardziej napięte mięśnie z lewej strony ciała. Prawda czy nieprawda z tymi stronami ciała – nie mam pojęcia. Pomyślałam wtedy: nie o to chodzi, że za mało biorę, tylko że za mało dostaję.

Ale rozważania na temat dawania i brania towarzyszą mi od lat, a zwłaszcza odkąd mam dzieci. Nigdy wcześniej nie myślałam, że można tak dużo dawać. Nigdy wcześniej nie myślałam, że można być tak szczęśliwą dając. I tak bardzo wyczerpaną.

Do najtrudniejszych wspomnień należą te ze wspólnego chorowania, gdy i ja i moje niemowlę miałyśmy niemal po 40 stopni gorączki, i było wykluczone, by maleństwo zaakceptowało inne ramiona niż ramiona mamy. Albo wspomnienie bólu pleców od noszenia w chuście w czasie, gdy moja córeczka nie tolerowała wózka (to wtedy właśnie chodziłam na masaże, później ortopeda zdiagnozował bodajże uszkodzenie przyczepu mięśnia do kręgosłupa). Miałam do wyboru nosić małą odczuwając ból albo słuchać, jak płacze w wózku.

Jej potrzeby albo moje potrzeby. Czasami chyba nie da się inaczej. To było dla mnie trudne doświadczenie i długo je przeżuwałam. Współgrało z moim przekonaniem o konieczności dawania i zaspokajania. Bo przecież dzieci potrzebuję tego i tamtego. To przekonanie jest jak twarda skorupka, która mnie od nich odgradza.

Ale często czułam się szczęśliwa dając. Kiedyś obawiałam się, że moja ogromna potrzeba fizycznej bliskości nie jest możliwa do zaspokojenia w dorosłym życiu. A potem okazało się, że mam koło siebie istotę, która chce być tulona przez większą część doby.

Jej potrzeby i moje potrzeby. Tak też bywa.

Niedawno dałam się namówić na obejrzenie wystawy psów. Niby zapowiadało się fajnie, ale nie było. Po pierwsze wystawa odbywała się w dużym mieście, a ja nie lubię dużych miast. Po drugie trzeba było spory kawał pojechać samochodem, a ja i tak codziennie dojeżdżam do pracy, więc w weekendy staram się na samochód nawet nie patrzeć. Po trzecie oprócz psów było tam dużo ludzi, a ja nie lubię tłumu. Wyprawa skończyła się awanturą, bo puściły mi nerwy.

A przecież nie musiałam. To nie była jedna z tych sytuacji, gdy postawienie potrzeb innych ludzi przed własnymi było konieczne, jak przy gorączkującym dziecku.

Co daję dzieciom zaspokajając ich potrzeby kosztem własnych? Zmęczenie, irytację, pośpiech i żal. Czego je uczę? Że zaspokojenie ich potrzeb oznacza smutek i złość innych. Więc że one same nie są w porządku.

Niniejszym postanawiam, że będę dawać to, co chcę. Będę się dzielić tym, co lubię. Duże miasto? Nie ze mną. Nie ma nikogo innego? Trudno, ja nikim innym niż sobą nie będę. Odludne jezioro? Bardzo chętnie, jeśli tylko chcesz.

Obieram się ze skorupki dawania.

Wtedy daję radość, spokój, pogodę i uwagę. I wszyscy jesteśmy w porządku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz