Gdy
byłam w ciąży, obawiałam się poronienia. Wydawało mi się, że
to zupełnie naturalna obawa, ciąże czasem przecież kończą się
niepowodzeniem. Pamiętałam, jak moja bliska koleżanka z wielką
radością dzwoniła do wielu osób ze swojego otoczenia, by
podzielić się z nimi dobrą wiadomością. Pamiętałam też, jak
trudne potem było dla niej odpowiadanie na pytania tych osób – że
nie, jednak nie.
Obawiałam
się więc poronienia. Ta obawa nie wydawała mi się dziwna, ale
dziwiła mnie reakcja części osób, którym o niej mówiłam.
Odpowiedzią bywało żachnięcie się i nakaz, by myśleć pozytywnie.
Zamykało mi to usta i sprawiało, że zostawałam sama z moją
obawą. Tak
jakby pozwolenie sobie na czarne myśli stanowiło dowód mojej winy,
gdyby jednak coś
poszło nie tak.
Myśl
pozytywnie, a na pewno wszystko będzie dobrze! Pisałam już o tym
tu i tu. Coraz wyraźniej widzę, ile lęku kryje się w
tym nakazie! Przede wszystkim twi w nim przekonanie, że musi być
dobrze, musi się udać, musi być tak, jak sobie życzymy. Bogowie
mają nam służyć, los prowadzić do celów, które sobie
upatrzyliśmy. Tylko wtedy będziemy szczęśliwi. Targujemy
się, zaczarowujemy rzeczywistość, afirmujemy. Moje córki, gdy
miały jakieś 2-3 lata, mówiły: „ale ja chcę!” i to krótkie,
rozczulające zdanie miało wyjaśnić wszystko. Przecież chcę.
A
jednak bywa tak, że nie dostajemy tego, czego tak mocno pragniemy.
Mimo chcenia z samej głębi duszy, mimo pozytywnego myślenia, mimo odganiania mrocznych obaw. Przeczuwam, że dopiero zaakceptowanie
również takiej możliwości daje prawdziwą wolność. Pozwala
ono też wybierać coraz to nowe drogi, zaglądać przez kolejne
dziurki od klucza i otwierać kolejne drzwi. Skoro nie musi się
udać, mam prawo do smutku i rozpaczy, ale mam też prawo iść
dalej. Nigdy nie wiem, kogo i co spotkam na swojej drodze. Wtedy łatwiej
też stracić na jakiś czas z oczu cel i rozejrzeć się wokół
siebie. A
to może być naprawdę ciekawe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz