Doznałam pewnej wizji.
Dziecko, dziewczynka. Malutka, może półtoraroczna. Ma jasne oczy,
niewyraźne, i blond włoski, takie ledwo-ledwo. Na imię ma Rózia. Dziecko siedzi w samym tylko
pampersie pod ścianą. Wygląda na
zdrowe, a jednak jest blade i poważne. Samo sobą cichutko się zajmuje. Nie rzuca się w oczy. Prawie
się rozmywa, znika, wtapia w otoczenie. Nie mogę powiedzieć, żeby
budziło moją sympatię, chwilami nawet zapominam o jego istnieniu.
A jednak wciąż odwracam się do ściany. Zdarza się, że odchodzę,
wyjeżdżam, zamuję się zupełnie czymś innym, ale w końcu
wracam. Gdy przyglądam się dokładniej, widzę, że to dziecko jest
martwe. Istnieje gdzieś za ścianą, za światem, w zaświatach. W
innym wymiarze. Ściana jest trochę przezroczysta, mogę zajrzeć
poza nią, widzę dziecko. Nie, nie boję się go. Chce mi coś
powiedzieć, nie ma jednak środka przekazu. Nie umie jeszcze mówić,
w dodatku pozostaje w innym wymiarze. Może brakuje medium, może
okultystycznego stolika, może wystarczająco silnego skupienia nad
płomieniem znicza. Nad chwilą zachodu słońca, chwilą przejścia
między światami, styku między znanym i nieznanym.
Słucham, tym razem słucham uważnie. Rozumiem. Dziecko mnie woła.
Chce być przy mnie. Gdy pozwalam mu się zbliżyć, staje się
bardziej rumiane.
Jeśli poświęcałam
wam za mało uwagi, jeśli mieliście wrażenie, że siedząc obok
was jestem nieobecna, to dlatego, że musiałam wracać do tej ściany
i dziecka. Jeśli wciąż będą się zdarzały takie chwile, w
których odbieracie mnie jako samotnika i odludka, to dlatego, że
zajmuję się dzieckiem. Ma na imię Róża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz