Moja córka wypożyczyła
ostatnio z biblioteki książkę „O krasnoludkach i o sierotce
Marysi”. Owszem, znany tytuł, kiedyś ta książka należała
chyba do lektur szkolnych, ale jakoś tak się złożyło, że nigdy
jej nie czytałam, ani w ogóle w żaden sposób nie poznałam
fabuły. Teraz czytam z ogromnym zainteresowaniem o krasnoludkach,
które okazują się przedstawicielami dawnych, pogańskich bóstw.
Maria Konopnicka prawi
tak:
„Drzewiej nie
nazywali my się Krasnoludki, ale – Bożęta. Nie mieszkali my też
pod ziemą, pod skałkami albo pod korzeniami drzew starych, jako
mieszkamy teraz, ale po wsiach, w chatach, razem z ludźmi (…)
Nad polami, nad wodami
szumiały wtedy lipowe gaje, a w nich mieszkał jeden stary, stary
bożek, imieniem Światowid, który na trzy strony świata patrzał i
nad całą tą krainą miał opiekę.
Ale co domostw, dobytku
i obejścia, to pilnowały Bożęta, które też i Skrzatami dla ich
małości zwano.
Każda chata ma
swego Skrzata - mawiał lud w te stare czasy, a nam też dobrze
było i wesoło, bo my przy wszelakiej robocie pomagali gospodarzom
naszym: to koniom owies sypali a przedmuchiwali z plewy, żeby samo
gołe ziarno się złociło; to sieczkię rzęli, to trzęśli słomę,
to kury zaganiali na grzędę, żeby nie gubiły jaj w pokrzywach, to
masło w maślinicy ubijali, to wyciskali sery, to dzieci kołysali,
to motali przędzę, to na ogień dmuchali, żeby kasza prędzej
gotowa była. Jaka tylko była robota w chacie i w obejściu, precz
my się każdej chwytali ochotnie. Co prawda, nie szło to darmo! Jak
nie gospodarz, to gospodyni pamiętała o nas. Zawsze w świetlicy na
brzeżku ławy były kruszyny chleba i twarogu, zawsze w kubku trochę
miodu albo chociaż mleka. Było z czego żyć.
A wychodziła gospodyni
na ogród pleć albo z sierpem w pole, to się tylko od tego proga
obejrzała, z bodni garstewkę prosa wzięła i sypiąc po izbie
mówiła:
Bożęta! Bożęta!
Niech który pamięta
O dzieciach, o
chacie... A tu proso macie!”
Czasy jednak się
zmieniły, ludzie nawrócili się na wiarę w jedynego Boga i Bożęta
musiały zejść do podziemia: „Bo z dziada pradziada miały one
przepowiedzianą taką pieśń, która przyjdzie od zachodowej
strony, a będzie mówiła o wielkim i mocnym Panu, o Panu nieba i
ziemi, a gdy ją usłyszą, znak to będzie, że muszą z chaty we
świat iść i miejsca jasnym skrzydlatym duchom ustąpić”. Więc
„tak wychudły, tak sczerniały, że zamiast Bożęta
zaczęli ludzie na nich wołać Ubożęta (…) Odtąd ich już
nie widują ludzie, chyba w nocy, a we dnie to chyba dzieci małe
obaczyć je mogą, jako i wy mnie widzicie. Najwięcej poszło ich w
góry Karpaty i tam pilnują skarbów podziemnych. W lasach ich też
dosyć jest. A że to zima ciężka bywa w boru, zrządziły sobie
opończe i kaptury, najwięcej czerwone, po czym je łatwo jest
poznać i z czego poszło ich nowe nazwanie Krasnoludki. Mają
one i teraz życzliwe serce dla ludzi: za trochę jadła, za kropelkę
mleka rade pilnują dobytku dobrego człowieka. Ale gdy głos dzwonów
posłyszą, zaraz pod ziemię muszą... Przed wielkim, mocnym
Panem... Przed Panem nieba i ziemi...”
Światowid ustąpił
chrześcijańskiemu Bogu, Bożęta – Aniołom. Los krasnoludków
pokazuje, że nie było to ani całkiem dobrowolne ani całkiem
nieodwołalne. Jak wiele innych elementów dawnych wierzeń, skrzaty
przetrwały w ludowych opowieściach aż do współczesności:
„Trzeba wiedzieć, że Kranosludki nie zawsze pod ziemią siedzą.
Chętnie mieszkają we wsi, to pod zapieckiem, to pod progiem chaty,
a gdzie gospodyni niedbała, gdzie garnki nie nakryte, łupiny nie
wymiecione, przędza byle gdzie leży, ser nie wyciśnięty w porę,
pomyje nie wylane, drób nie policzony, to figlarze Krasnoludki much
natopią w barszu, śmiecie z kątów na środek izby wymiotą,
twarogu ujedzą, nici na motowidle splączą, kury z kojca wypuszczą,
cebrzyk przewrócą, co mogą, to napsocą, i dalej pod zapiecek!”
(Nie wiem, jak to wygląda u Was, ale podejrzewam, że u mnie w domu
krasnoludki harcują, oj harcują!)
Wciąż chętne do
pomocy, choć nieraz złośliwe, figlarne, dosadne i mało delikatne
w obyciu – krasnoludki Konopnickiej wydają się mieć wiele
wspólnego z Nac Mag Feegle'ami Pratchetta, który chętnie czerpie inspirację z dawnych, pogańskich wierzeń. Prawdopodobnie też celtyckie
elfy i nasze rodzime skrzaty wywodzą się z tego samego drzewa
genealogicznego.
Gdzieś kiedyś
wyczytałam, że na Wyspach Brytyjskich obwiniano elfy o pojawienie
się w rodzinie niemowlęcia z Zespołem Downa. Wierzono, że elfy
wykradały zdrowe dziecko z kołyski i w jego miejsce kładły własne
– chore – wolały bowiem cieszyć się zdrowym, ludzkim
dzieckiem. A przecież wszyscy wiedzą, że elfy miały skośne oczy.
W „O
Krasnoludkach...” przeczytałam teraz bardzo podobną opowieść.
Otóż pewna matka miała śliczne, spokojne, ciche niemowlę, które
jadło tyle co ptaszek (swoją drogą ciekawe, kiedy słaby apetyt u
dziecka przestał być zaletą?) Nie pilnowała go jednak dobrze,
zostawiała same w chacie i szła na plotki do sąsiadki. Skrzaty
zabrały dziecko, a zamiast niego położyły jednego ze swoich –
krasnoludka Podziomka. „Taki podrzucony Krasnoludek nie rośnie,
tylko mu głowa coraz większa i cięższa się robi, a tak jest
łakomy, że go niczym nasycić nie można”. I co było dalej?
„Przychodzi matka, patrzy, co za dziecko takie? Głowa jak dynia,
twarz pomarszczona, oczy na wierzchu, a nogi krótkie jakby u
kaczęcia”. Biedna kobieta karmiła niemowlę i karmiła, a gdy
tylko wychodziła z chaty, zaraz całe jedzenie zostawione w piecu
znikało. W końcu dzięki pomocy sąsiadki zrozumiała, że to
nie jej dziecko, tylko krasnoludek. Sąsiadka poradziła jej, co
powinna zrobić, a mnie ta rada przejmuje dreszczem: „tylko Boga na
pomoc wezwać, tęgą wić brzozową wyciąć, tego odmieńca na
leśne jabłko zbić i na śmietnisko cisnąć. Jak będzie na
śmietnisku wrzeszczał, to Krasnoludki dziecko prawe odniosą, a
tego nietwora zabiorą sobie”.
Opowieści o
podmienieniu trafnie oddają rozpacz matki, która urodziła ciężko
chore, uszkodzone dziecko. Nie na takie czekała, nie takie sobie
wyobrażała, gdy je nosiła pod sercem. W psychologii mówi się, że
rodzice chorych, zwłaszcza upośledzonych umysłowo dzieci,
przechodzą żałobę – żałobę po tym, które się wcale nie
urodziło, choć było oczekiwane.
Jednak zbicie dziecka i
wyrzucenie go na śmietnisko, aby krasnoludki zwróciły to
właściwe... Cóż, pewnie i w taki smutny sposób te historie się
kończyły.
Cała
książka Konopnickiej jest wypełniona smutnymi opowieściami –
przede wszystkim o prawdziwej biedzie, której my już nie znamy, o
trosce o głodne dzieci, o niepewności jutra. A
to mi znowu przypomina wierszyk z książeczki dla dzieci pt.:
„Rymowane
bajki na dobranoc”,
który bardzo, bardzo lubię.
Wyraża
tyle miłości i bezradności wobec losu jednocześnie... A
ilustracja przedstawia zwiewną postać ze szpiczastymi uszami kołyszącą kołyskę. Krasnoludki Konopnickiej też lulały dzieci w kołyskach czy w chustach powieszonych na gałęzi, podczas gdy matki pracowały w polu.
Lulaj, maleństwo, w drzewa koronie,
Lulaj, maleństwo, w drzewa koronie,
Niech
podmuch wiatru ciebie owionie.
Lecz
kiedy wicher większy się zerwie,
Usłużna
gałąź zaskrzypi i pęknie.
Lulaj, maleństwo, w kołysce zielonej,
Lulaj, maleństwo, w kołysce zielonej,
Ojciec
twój królem, matka ma koronę.
Siostra
twoja pierścionek złoty nosi,
Brat
gra na bębnie, gdy król go poprosi.
Lulaj, maleństwo, w drzewa koronie,
Lulaj, maleństwo, w drzewa koronie,
Niech
podmuch wiatru ciebie owionie.
Ja
będe lekko kołysała ciebie,
Dobrze
ci będzie tutaj jak w niebie.
80 lat temu w Toruniu siedzieliśmy po turecku na stole we czworo: mama, niemiecka dziewczynka Eryka, Sławek i ja. Mama czytała "O krasnoludkach i sierotce Marysi". Płakaliśmy wszyscy czworo jak bobry. Nie tyle nad fabułą bajki, ile nad losami krasnoludków i Marysi. Czy bajka ta weszła do lektur szkolnych, jak niektóre inne utwory Marii Konopnickiej, np. Rota - nie sądzę, ale nie wiem. Pozdrawiam blogierkę i jej szczęśliwe dzieci, ciesząc się, że czytanie ich prababci odezwało się tak dalekim echem. Dziadek Jurek
OdpowiedzUsuń