środa, 20 lutego 2013

Obowiązek szkolny do ukończenia 18 lat?


Moja babcia spędziła dzieciństwo na podwileńskiej wsi. Lubiła chodzić do szkoły. Odrabianie prac domowych to była dla niej chwila wytchnienia od licznych obowiązków w gospodarstwie. Uczyła się wieczorami przy świetle świecy. Do szkoły chodziła kilka kilometrów przez las, w zimie pradziadek woził ją i jej rodzeństwo saniami. Była zdolną uczennicą i żałowała, że wcześnie musiała zakończyć edukację.

Gdy przypominam sobie tę opowieść, myślę, że obowiązek szkolny to dobry pomysł. W innym wypadku być może wciąż wielu rodziców oczekiwałoby od swych dzieci pracy zarobkowej, przez co one nie mogłyby się kształcić.

Ale poznaję też młode osoby, które nie chcą chodzić do szkoły. Szczególnie utkwiła mi w pamięci rozmowa z pewnym 15-latkiem, skierowanym przez sąd do młodzieżowego ośrodka wychowawczego. Są to ośrodki zamknięte dla młodych ludzi poniżej 18. roku życia uznanych za niedostosowanych społecznie, którzy przede wszystkim uporczywie nie uczęszczają do szkoły. Zapytałam, co robi, gdy ucieka z lekcji. Odpowiedział, że zarabia na budowie. W badaniu możliwości intelektualnych wyszedł w dolnej granicy normy. Zaczęłam się zastanawiać, na co może mu się przydać jakakolwiek forma nauki poza przyuczeniem do zawodu, który dałby mu szansę na stanie się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa, samodzielnie zarabiającym na swoje utrzymanie.

Takich osób, które nie widzą sensu w chodzeniu do szkoły, spotykam więcej. Są to zwłaszcza uczniowie z małymi możliwościami intelektualnymi, dla których materiał gimnazjum jest zbyt trudny i – przede wszystkim – nieprzydatny w życiu. Ale trafiają się też osoby zdolne, które wolałyby móc pracować zamiast uczyć się. Oczywiście są i tacy, którzy nie chcą ani uczyć się ani pracować – ale można ich spotkać również wśród dorosłych. Na a z drugiej strony mamy system, który niemałym kosztem (z kieszeni podatnika) stara się na różne sposoby obecność na lekcjach wymusić. Dla dobra uczniów.

Duże wrażenie zrobiła na mnie opowieść Marshalla Rosenberga (twórcy metody „porozumienie bez przemocy”), który swojego 13-letniego syna wypisał ze szkoły na jego prośbę. Dziecko odmawiało nauki i uczęszczania do szkoły, a ze szkołą wiązały się liczne stresy i nieprzyjemne przeżycia chłopca. Ojciec po analizie sytuacji i rozmowach z dzieckiem uznał, że przychyli się do jego pragnienia, by się nie uczyć. Ponieważ w USA istnieje obowiązek szkolny, decyzję trzeba było przeprowadzić przez Sąd, co ostatecznie udało się” - przeczytałam tu. Sądzę, że świadczy to o empatii w stosunku do syna i ogromnym zaufaniu, jakim go obdarzył. A także o uznaniu relacji z synem jako ważniejszej od oczekiwań systemu, zgodnie z którymi Rosenberg zapewne był nieskutecznym rodzicem.

Jeżeli wyjdziemy z założenia, że człowiek ma własną, wewnętrzną motywację od rozwoju i nauki, i że sam szuka drogi, która w danej chwili jest dla nie niego najlepsza – wtedy musimy przyznać, że zmuszanie do chodzenia do szkoły nie ma sensu.

Ale co z babcią? Ona chciała, jednak jej ojciec nie zgodził się na dalszą edukację. Na pewno dzieci powinny mieć prawo do nauki. Być może w niektórych przypadkach to prawo trudno byłoby wyegzekwować, bo dzieci są zależne emocjonalnie i bytowo od rodziców – nie zawsze mają odwagę im się sprzeciwić. Dlatego wciąż się waham. Ale coraz częściej myślę, że przymus nie służy rozwojowi człowieka ani nie poprawia relacji między zmuszającym a zmuszanym. Więc może obowiązek szkolny też nie jest idealnym rozwiązaniem?

4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawy post! Nie znałam historii Marshalla.

    OdpowiedzUsuń
  2. Sama prawda! Nie myślałam nigdy w tym kontekście o obowiązku szkolnym :)(ale weryfikacja obrazkowa jest błeeeeee)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nawet nie wiedziałam, że jest tu weryfikacja obrazkowa :/ Można ją jakoś wyłączyć? Ktoś wie? :)

    OdpowiedzUsuń