Moja
babcia spędziła dzieciństwo na podwileńskiej wsi. Lubiła chodzić
do szkoły. Odrabianie prac domowych to była dla niej chwila
wytchnienia od licznych obowiązków w gospodarstwie. Uczyła się
wieczorami przy świetle świecy. Do szkoły chodziła kilka
kilometrów przez las, w zimie pradziadek woził ją i jej rodzeństwo
saniami. Była zdolną uczennicą i żałowała, że wcześnie
musiała zakończyć edukację.
Gdy
przypominam sobie tę opowieść, myślę, że obowiązek szkolny to
dobry pomysł. W innym wypadku być może wciąż wielu rodziców
oczekiwałoby od swych dzieci pracy zarobkowej, przez co one nie
mogłyby się kształcić.
Ale
poznaję też młode osoby, które nie chcą chodzić do szkoły.
Szczególnie utkwiła mi w pamięci rozmowa z pewnym 15-latkiem,
skierowanym przez sąd do młodzieżowego ośrodka wychowawczego. Są
to ośrodki zamknięte dla młodych ludzi poniżej 18. roku życia
uznanych za niedostosowanych społecznie, którzy przede wszystkim
uporczywie nie uczęszczają do szkoły. Zapytałam, co robi, gdy
ucieka z lekcji. Odpowiedział, że zarabia na budowie. W badaniu
możliwości intelektualnych wyszedł w dolnej granicy normy.
Zaczęłam się zastanawiać, na co może mu się przydać
jakakolwiek forma nauki poza przyuczeniem do zawodu, który dałby mu
szansę na stanie się pełnoprawnym członkiem społeczeństwa,
samodzielnie zarabiającym na swoje utrzymanie.
Takich
osób, które nie widzą sensu w chodzeniu do szkoły, spotykam
więcej. Są to zwłaszcza uczniowie z małymi możliwościami
intelektualnymi, dla których materiał gimnazjum jest zbyt trudny i
– przede wszystkim – nieprzydatny w życiu. Ale trafiają się
też osoby zdolne, które wolałyby móc pracować zamiast uczyć
się. Oczywiście są i tacy, którzy nie chcą ani uczyć się ani
pracować – ale można ich spotkać również wśród dorosłych.
Na a z drugiej strony mamy system, który niemałym kosztem (z
kieszeni podatnika) stara się na różne sposoby obecność na
lekcjach wymusić. Dla dobra uczniów.
Duże
wrażenie zrobiła na mnie opowieść Marshalla Rosenberga (twórcy metody
„porozumienie bez przemocy”), który swojego 13-letniego syna
wypisał ze szkoły na jego prośbę. „Dziecko
odmawiało nauki i uczęszczania do szkoły, a ze szkołą wiązały
się liczne stresy i nieprzyjemne przeżycia chłopca. Ojciec po
analizie sytuacji i rozmowach z dzieckiem uznał, że przychyli się
do jego pragnienia, by się nie uczyć. Ponieważ w USA istnieje
obowiązek szkolny, decyzję trzeba było przeprowadzić przez Sąd,
co ostatecznie udało się” - przeczytałam tu. Sądzę, że
świadczy to o empatii w stosunku do syna i ogromnym zaufaniu, jakim
go obdarzył. A także o uznaniu relacji z synem jako ważniejszej od
oczekiwań systemu, zgodnie z którymi Rosenberg zapewne był
nieskutecznym rodzicem.
Jeżeli
wyjdziemy z założenia, że człowiek ma własną, wewnętrzną
motywację od rozwoju i nauki, i że sam szuka drogi, która w danej
chwili jest dla nie niego najlepsza – wtedy musimy przyznać, że
zmuszanie do chodzenia do szkoły nie ma sensu.
Ale
co z babcią? Ona chciała, jednak jej ojciec nie zgodził się na
dalszą edukację. Na pewno dzieci powinny mieć prawo do nauki. Być
może w niektórych przypadkach to prawo trudno byłoby wyegzekwować,
bo dzieci są zależne emocjonalnie i bytowo od rodziców – nie
zawsze mają odwagę im się sprzeciwić. Dlatego wciąż się waham.
Ale coraz częściej myślę, że przymus nie służy rozwojowi
człowieka ani nie poprawia relacji między zmuszającym a zmuszanym.
Więc może obowiązek szkolny też nie jest idealnym rozwiązaniem?
Bardzo ciekawy post! Nie znałam historii Marshalla.
OdpowiedzUsuńSama prawda! Nie myślałam nigdy w tym kontekście o obowiązku szkolnym :)(ale weryfikacja obrazkowa jest błeeeeee)
OdpowiedzUsuńNawet nie wiedziałam, że jest tu weryfikacja obrazkowa :/ Można ją jakoś wyłączyć? Ktoś wie? :)
OdpowiedzUsuńZnalazłam i wyłączyłam :)
Usuń