środa, 29 lutego 2012

Redukowanie kobiet do funkcji rozrodczych

Tak jak lubię feminizm, tak nie cierpię tego często używanego określenia. Niesie ono ze sobą przekaz, że funkcje rozrodcze są złe, uwłaczające, upokarzające. Związane z bólem, dyskomfortem, poświęceniami. I nic w zamian.

Brytyjska bioetyczka Anna Smajdor dowodzi, że „brak równości między płciami jest spowodowany w dużej mierze przez naturalną zdolność kobiet do zachodzenia w ciążę i rodzenia dzieci, a jedynym sposobem na pełne równouprawnienie jest ektogeneza i korzystanie ze sztucznych macic”. Jej zdaniem „ciąża jest stanem, który powoduje ból i cierpienie, co dotyczy wyłącznie kobiet. Mężczyźni nie muszą przechodzić przez ciążę, aby mieć genetycznie powiązane dziecko, natomiast kobiety tak – tworzy to naturalną nierówność” (cytaty za portalem dzieci.pl).
 
Nauka oferuje nam wiele sposobów na ominięcie problemu biologii. Pigułki hormonalne umożliwiają pozbycie się cyklu, a jeśli nie będziemy robić przerw, możemy nawet wcale nie miesiączkować. Cesarskie cięcie sprawia, że kobieta w niewielkim stopniu jest obecna przy porodzie, w pewnym sensie lekarz rodzi za nią. Mleka modyfikowane, butelki i smoczki pozwalają zrezygnować z karmienia piersią. Zostaje jeszcze ciąża, na razie nie do przeskoczenia. Ale trwają już prace nad stworzeniem sztucznego łona.

Czy te udogodnienia są feministyczne? Zależy pewnie, jak kto rozumie feminizm. Jeżeli tak jak Anna Smajdor uznamy, że kobieca fizjologia jest powodem naturalnej nierówności między płciami, to możemy dojść do wniosku, że kobiety zyskują wielką szansę. Dla mnie jednak wszystkie te wynalazki są patriarchalne do szpiku kości. Bo w gruncie rzeczy stoi za nimi przekaz, że ideałem, do którego kobieta powinna dążyć jest... bycie mężczyzną. No cóż, Freud twierdził, że kobiety dręczy zazdrość o penisa. Czy nie jest to podobne myślenie? Czy naprawdę chodzi o to, żeby nie być kobietą? A raczej nieudolnie - mimo wszystko - udawać, że się nią nie jest?

Owszem, w naszym świecie kobieca fizjologia zbyt często budzi pogardę. Ale to nie jest efekt biologii, lecz kultury. Kultury, w której mało jest miejsca dla mocy kobiecego ciała. Wspaniałej mocy, dzięki której zachodzimy w ciążę, rodzimy dzieci, karmimy je piersią. Należy nam się za to szacunek! Bo co można porównać z absolutnie doskonałym niemowlęciem, które właśnie kobiecemu ciału zawdzięcza swoją obecność na świecie? Należy nam się szacunek również za ból i wszystkie niedogodności, które znosimy. To dzięki nam – w znacznie większym stopniu niż dzięki mężczyznom – życie może toczyć się kołem.

Istnieje teoria męskiej zazdrości o kobiecą zdolność rodzenia. Mężczyźni, których żony spodziewają się dziecka, miewają skłonność do tycia. Stają się również bardziej twórczy i odczuwają większą potrzebę odnoszenia sukcesów. Któż by im się dziwił? Czy ta wielka siła sprawcza, jaką ma kobiece ciało, nie jest czymś imponującym?

Dlatego bardziej niż łykanie pigułek hormonalnych bez przerwy podoba mi się malowanie ust czerwoną szminką w czasie miesiączki. Zresztą, mogę założyć kolczyki z czerwonymi kamykami. Bo nie chcę udawać, że nie jestem kobietą. Ba! Przecież bycie kobietą to powód do dumy!

wtorek, 28 lutego 2012

Czemu lubię Matkę Boską?

Jestem ateistką, nie wierzę w Boga ani w żadnych innych bogów osobowych. Nie sądzę, żeby był to mój wybór: jeśli wiara jest łaską, nie została mi dana. Gdy miałam kilkanaście lat, bardzo chciałam wierzyć, niestety nie potrafiłam. Od lat nie brakuje mi wiary. Nie zostałam zresztą wychowana w żadnej religii, jako małe dziecko nie wiedziałam nawet, że ludzie chodzą do kościoła. Byłam osobą wierzącą w okresie między 11-tym a 14-tym rokiem życia, zostałam wtedy ochrzczona i przyjęłam pierwszą komunię świętą.

Nie lubiłam Jezusa, uważałam, że zanadto się wymądrza („Ja jestem drogą, prawdą i życiem”). Nie podobało mi się też, że umarł za mnie na krzyżu, nie prosiłam go o to, nie chciałam czuć się winna.

Boga lubiłam. Do dziś jednak nie lubię biblijnego mitu o stworzeniu świata, a już zwłaszcza przekleństwa rzuconego przez Boga na Ewę: „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci”. Czasem myślę, że brak zaufania personelu medycznego wobec kobiecej mocy rodzenia, a także niepotrzebne przysparzanie cierpień (nakaz leżenia na wznak, rutynowe nacinanie krocza, nadużywanie oksytocyny wzmacniającej skurcze), to echa tamtego przekleństwa. Tak samo jak lęk wielu kobiet przed naturalnym porodem i rosnąca liczba cesarek na życzenie.

Najbardziej lubiłam Matkę Boską. Wydawała mi się ludzka i prawdziwa, miałam wrażenie, że właśnie ona potrafi mnie zrozumieć.

Była kobietą z krwi i kości. Znosiła trudy ciąży. Nie było jej wygodnie na osiołku, lecz na pewno możliwość jechania na jego grzbiecie stanowiła ulgę w porównaniu do wędrówki piechotą. Urodziła dziecko. W stajence. Karmiła je piersią. Warto wstukać w google „Maria lactans” i obejrzeć, ile jest obrazów Matki Boski Karmiącej. Słowa kolędy „bo uboga była, rąbek z głowy zdjęła, w który Dziecię owinąwszy siankiem je okryła” wzruszają mnie do łez.

Była dziewicą i była matką. To najbardziej niezwykła i fantastyczna cecha Marii. Można się w tym połączeniu dopatrzeć krytyki seksualności. Jednak ma ono bardzo głębokie i zdecydowanie przedchrześcijańskie korzenie.

Wojciech Eichelberger w książce pt. „Kobieta bez wstydu i winy” ciekawie pisze o znaczeniu słowa „dziewica”: w języku greckim to „ta, która nie potrzebuje męża”. Wcale nie ta, która nigdy nie uprawiała seksu. W kulturach przedchrześcijańskich istniał rytuał religijny zwany „świętym małżeństwem” (po grecku hieros gamos). „Kobieta, która chciała ubiegać się o przydomek dziewicy, przynajmniej raz w życiu winna była udać się do świątyni Isztar albo Afrodyty i w tejże świątyni oddać się nieznanemu mężczyźnie (…) Dzieci narodzone w wyniku takiego spotkania nazywane były po grecku parthenioi, czyli narodzone z dziewicy i cieszyły się wielkim poważaniem” (za Eichelbergerem).

Wątek dziecka narodzonego z dziewicy pojawia się również w baśniach. Niedawno czytałam córce chińską bajkę o dziewczynie, która myślała, że zjadła rybę, okazało się jednak, że połknęła perłę smoka i w efekcie zaszła w ciążę. Urodziła syna, a gdy musiała zostawiać niemowlę i iść do pracy w polu, karmił je wąż. Ostatecznie syn wyrósł na dobrego smoka, który przegonił z pobliskiego jeziora złego smoka, po czym sam w tym jeziorze zamieszkał. Mieszkańcy okolicznych wiosek wybudowali mu świątynię. Bajka ta pokazuje, że motyw narodzenia z dziewicy niezwykłej istoty o boskiej mocy nie jest zarezerwowany dla chrześcijaństwa, podejrzewam, że wręcz poprzedza chrześcijaństwo. A według Anny Kohli („Trzy kolory Bogini”) wąż i smok symbolizują Boginię, podobnie żywioł wody.

Co ciekawe, niewiele wiadomo o ojcu Marii Panny. Znamy za to jej pochodzenie po kądzieli, matką Przenajświętszej Panienki była święta Anna. Według niektórych przedstawień święta Anna miała trzy córki o imieniu Maria, każdą z innym mężczyzną (za Anną Kohli).

Matka Boska ma wiele cech pradawnej, potrójnej Bogini. Biała, czerwona i czarna – dziewica, matka i śmierć. Dająca i odbierająca życie. Dziewica i matka w jednej osobie? No właśnie! I jest jeszcze Czarna Madonna.

sobota, 25 lutego 2012

Czy dzieci są wspólnym dobrem?

Gdy zaszłam w moją pierwszą ciążę, prowadziłam punkt usługowy w trzech różnych miasteczkach. Nie miałam wtedy samochodu, dojeżdżałam więc PKS-ami dźwigając plecak ważący kilkanaście kilogramów. Źle wspominam ten czas. Jakoś się przemęczyłam do piątego miesiąca, w końcu jednak poszłam na zwolnienie. Od ówczesnej szefowej usłyszałam: Przez takie jak pani upada Państwo Polskie. Może chodziło o ZUS, a nie o państwo, nie pamiętam już dokładnie, w każdym razie brzmiało dramatycznie.

Do dobrego tonu należy krytykowanie kobiet w ciąży biorących zwolnienia lekarskie mimo świetnego samopoczucia. Na pewno są takie, które mają w nosie swojego pracodawcę i możliwość dalszego zatrudnienia po urlopie macierzyńskim, osobiście nie spotkałam jeszcze ani jednej. Chociaż muszę przyznać, że okres zwolnienia w pierwszej ciąży wspominam bardzo dobrze. Przestałam wymiotować pod nogi po wyjściu z PKS-u, zaczęło mi smakować jedzenie, miałam czas i siłę na spacery, na kąpiele w jeziorze. A moje samopoczucie? Było świetne! Pomyślałam, że przecież nie jestem w ciąży za karę i mam prawo zadbać zarówno o siebie, jak i o mające się narodzić dziecko.

Drugą ciążę znosiłam gorzej, w efekcie pracowałam niedużo. O świetnym samopoczuciu nie było mowy. Bardzo mnie wtedy bolała nagła nieufność wobec mnie. Tak jakbym przestała być uczciwą i traktującą poważnie swoją pracę osobą. Koleżanki opowiadały, jak to będąc w ciąży łączyły pracę zawodową ze studiami i opieką nad starszym dzieckiem. Gdy zdarzyło mi się wspomnieć, że boję się poronienia, zapadło niezręczne milczenie. Inne koleżanki na szczęście wspierały mnie, za co jestem im wdzięczna. Ale poczułam, że ciąża jest stanem społecznie akceptowanym pod warunkiem, że kobieta zachowuje się tak, jakby w ciąży nie była.

To samo dotyczy opieki nad dziećmi. Niech te dzieci będą, ale niech nikt w związku z tym nie znika na zwolnieniach chorobowych! Tak, podoba mi się model skandynawski, w którym namawia się mężczyzn, by pracowali w mniejszym wymiarze godzin i w większym stopniu zajmowali się dziećmi. Nawet bardzo mi się podoba. Ale niezależnie od stopnia zaangażowania mężczyzn w wychowanie, i tak ciąża, poród i karmienie piersią pozostaną domeną kobiet.

Żeby było jasne: rozumiem, że z punktu widzenia pracodawcy, pracownica nieobecna z powodu ciąży czy chorób swoich małych dzieci, jest problemem. Z drugiej strony wiem, że łączenie tych dwóch ważnych ról życiowych, jakimi są macierzyństwo i praca zawodowa, to kwadratura koła. Zwłaszcza jeśli dzieci sporo chorują i nie można liczyć ani na to, że partner weźmie zwolnienie, ani na wsparcie dziadków. Czasem po prostu trzeba gorzej wypełnić zadania wynikające z jednej roli, czasem z drugiej.

No i zastanawiam się, na ile posiadanie dzieci jest fanaberią pojedynczych osób, a na ile wspólnym dobrem całej społeczności.

Czeka nas przesunięcie wieku emerytalnego. Powody są dwa: po pierwsze coraz dłużej żyjemy, po drugie sprowadzamy na świat coraz mniej dzieci. Ktoś na naszą emeryturę musi pracować. Kto?

Spotkałam się z opinią, której trudno odmówić słuszności, że ludzi na świecie jest i tak za dużo i że nie powinniśmy śpieszyć się z rodzeniem kolejnych. Konsekwencją takiego przekonania musi być jednak otwarcie granic, zachęcanie osób z tych części świata, w których nie brakuje młodych ludzi, by osiedlali się w naszym państwie i pracowali. Prawdopodobnie wcześniej czy później tak właśnie się stanie.

Na razie większość stawia jeszcze na emeryturę wypłacaną ze składek młodszych osób własnej narodowości. A z tego wynika, że dzieci jednak są wspólnym dobrem, bo to one na emeryturę przyszłych dziadków zapracują. Praca związana z opieką nad dziećmi i ich wychowaniem nie jest wynagradzana. Spora część matek małych dzieci nie pracuje zawodowo (w Polsce to ponad połowa matek dzieci do lat trzech!), reszta ma niższą pensję i wolniej awansuje niż mniej obciążeni troską o dzieci mężczyźni. Kobiety te ciężko pracują na... cudzą emeryturę. Same otrzymają niższą od osób poświęcających więcej czasu i energii pracy zawodowej. Bywają uznawane za darmozjady. Ich trud, wysiłek, poświęcony czas są niedoceniane, mało prestiżowe.

A co ma do tego rytualne krytykowanie kobiet w ciąży biorących zwolnienia? Wynika ono właśnie z przekonania o bezsensowności ciąży z ekonomicznego punktu widzenia. Ciąży, no i będącym jej efektem nowego, małego człowieka.

wtorek, 21 lutego 2012

Czemu coaching zyskuje popularność?



 










Coaching czyli doradztwo osobowe, pomoc w poznaniu własnych mocnych stron, sformułowaniu celów, do których chcemy dążyć. Swojego czasu bardzo mnie dziwiło pojawienie się takich usług. Po co, skoro mamy psychoterapię, która też jest formą rozwoju osobistego? Teraz widzę, że moje zdziwienie było naiwne.
 
Bo psychoterapia jest przecież dla wariatów, świrów, chorych psychicznie, zaburzonych, mających diagnozę z odpowiednim numerem. Ja nie chcę! - powiedziała moja koleżanka. Ale są tacy, co powinni – dodała. No właśnie, nikt nie chce być wśród tych, którzy powinni. Inna koleżanka opowiedziała mi o swojej depresji poporodowej. Jej mama, gdy dowiedziała się o jej złym samopoczuciu, stwierdziła: nie rozumiem matek, które nie cieszą się z dziecka!
 
Żyjemy w świecie, który pogardza ludźmi „z problemami”. Powinniśmy być zdrowi psychicznie! Uśmiechnięci, opanowani, świetnie sobie radzić, wielbić własne dzieci. I tak dalej. A wariaci są nam bardzo potrzebni – to na ich tle widać, jacy jesteśmy normalni. Niestety nawet środowisko psychologów i psychoterapeutów wcale nie jest od tej pogardy wolne.

A przecież nie można się rozwijać i zmieniać na lepsze bez sformułowania problemu. Trzeba coś sproblematyzować, żeby móc to zrozumieć, przekroczyć, przyjąć lub odrzucić. Ludzie twórczy i refleksyjni mają dużo wątpliwości, dzięki temu idą naprzód.
 
Niedawno rozpoczęłam kurs terapii systemowej w Wielkopolskim Towarzystwie Terapii Systemowej (WTTS) i bardzo mi się ich podejście podoba! Szkoła ta zakłada brak poczucia wyższości wobec klienta, szacunek, koncentrację na mocnych stronach. Terapeuci systemowi nie starają się postawić diagnozy, zamiast tego wysuwają na swój użytek różnorodne hipotezy, które później weryfikują podczas rozmowy. Wychodzą z założenia, że to klient ma w sobie i wokół siebie zasoby, które umożliwiają mu osiągnięcie postawionego celu, i że to on decyduje, co konkretnie jest zasobem. Celem terapeuty nie jest przekonanie do czegokolwiek, bo terapeuta nie jest tym, który ma rację, w odróżnieniu od psychoanalityka z dowcipu. Kiedy pacjent się z nim zgadza – psychoanalityk oczywiście ma rację. Kiedy pacjent się z nim nie zgadza – psychoanalityk oczywiście też ma rację, a mechanizmy obronne pacjenta uniemożliwiają mu przyjęcie treści przekazywanych przez terapeutę. No właśnie, w terapii systemowej nie ma pojęcia oporu.

Cieszę się, że własną psychoterapię będę miała prowadzoną przez terapeutkę systemową. A coaching? To też może być opcja. Im jest ich więcej, tym lepiej.

sobota, 18 lutego 2012

Opowieść o usuniętej ciąży i o przyjaźni

Wszelkie podobieństwo do osób istniejących w rzeczywistości jest przypadkowe. Nie mogłoby być inaczej, ponieważ – jak wiadomo – w rzeczywistości naszego kraju nic podobnego się nie zdarza.

Pewnego razu była sobie samotna matka dwójki dzieci, ledwo wiążąca koniec z końcem. Spotykała się z jednym facetem, który trochę jej pomagał finansowo. Nie była to wielka miłość, ale dobrze się traktowali. On może i chciał czegoś więcej, ona nie. Wtedy poznała innego faceta, a ten bardzo jej się podobał. No i zaszła w ciążę. I nie wiedziała, z kim.

Opowiedziała o tym swojej koleżance, a ta poradziła jej takie tabletki, wiecie, na reumatyzm. Ona jednak stwierdziła, że bezpieczniej będzie wybrać się do ginekologa. Opowiedziała o sprawie obu facetom, obu powiedziała prawdę. Jeden dał pieniądze na zabieg, drugi odprowadził do gabinetu. Ginekolog poradził, żeby spróbowała z tabletkami, bo są bardzo dobre i nie zagrażają zdrowiu, a w razie czego ma się z nim skontaktować.

Wszystko dobrze się skończyło. Nie wiem, jak dalej potoczyły się losy tej kobiety, ale wiem, że była zadowolona z podjętej decyzji. Za to koleżanka, ta która poleciła tabletki, płakała w jej imieniu, patrząc na swojego dwumiesięcznego synka. Może to przez rozszalałe hormony, powiedziała.

Ta opowieść szczególnie mi się podoba. Cała się iskrzy! Jest kobieta, którą łatwo byłoby źle ocenić, jako nierozsądną, „puszczalską”, „nieszanującą się”. Jest druga, która mogłaby próbować ją „nawrócić na dobrą drogę”. Wszystko pięknie, tylko czym wtedy byłaby ciąża? Karą za nieujęte w akceptowane społecznie ramy życie seksualne? A może odkupieniem za grzech rozpusty? No a gdzie szacunek wobec ciężarnej kobiety? Znikł, nie ma go. Bo nie ma szacunku dla osoby tam, gdzie nie ma szacunku dla jej wyborów. Innymi słowy – gdzie jest przymus, szacunku brak.

Karanie ciążą? Karanie macierzyństwem? Nie zgadzam się na to. Ciąża, poród, karmienie piersią – to wszystko są dla mnie przejawy kobiecej boskości. Może dlatego jako dziecko ze znanych mi biblijnych postaci najbardziej lubiłam Matkę Boską. Kobietę-matkę można wielbić, nosić na rękach, podziwiać, szanować. Ale zmieniać w karę to, co w sprzyjających okolicznościach może należeć do najpiękniejszych życiowych doświadczeń?

Cieszę się, że w tej opowieści wygrały przyjaźń, otwartość, swoboda, tolerancja i rozsądek. Dobrze jest znać takie kobiety.

czwartek, 16 lutego 2012

Dlaczego gimnazjalistki bawią się w słoneczko?

Słoneczko jest szczególnie szokującą zabawą. Polega na tym, że dziewczyny leżą na plecach stykając się głowami i rozchylając nogi, tworząc w ten sposób kształt słoneczka. Chłopcy odbywają kolejno z każdą z nich stosunek seksualny. 
Ach, ta dzisiejsza młodzież! Zepsuta! Za moich czasów chłopak musiał matkę dziewczyny pocałować w rękę, żeby ją poprosić do tańca. A dziś? W dodatku coraz wcześniej zaczynają! 

Tak, tak, narzekanie jest przyjemne. Można poczuć się lepszą i lepszym, potraktować tych młodych ludzi przedmiotowo, jako tło, od którego się odbijamy. 

Zabawa w słoneczko nie jest niczym typowym ani częstym. W ogóle inicjacja seksualna w wieku gimnazjalnym nie jest tak powszechna, jak się na ogół sądzi. Z badań profesora Izdebskiego, przeprowadzonych w roku 2008, wynika, że przed 15 rokiem życia inicjację seksualną przeżyło zaledwie 7% badanych, w tym 3% dziewcząt i 10% chłopców, a pośród 15– i 16-latków 19% uprawiało seks, czyli jedynie co piąta osoba. Średnio Polacy tracą dziewictwo w wieku 18-19 lat. Wcale nie aż tak wcześnie. 

Nastolatki przeważnie są idealistyczne i romantyczne. Zastanawiają się, po czym poznać, że to właśnie On albo Ona. Czekają na prawdziwą, wielką miłość. Są bezkompromisowe i nonkonformistyczne, nie akceptują zdrady ani kłamstwa. Nawet jeśli nie wiedzą, jak ta prawdziwa miłość wygląda, wciąż o niej marzą. Pamiętacie, jak było z Wami? Z nimi jest podobnie.

Ale wróćmy do osób bawiących się w słoneczko. Dlaczego one to robią? Dla przyjemności? Nie sądzę. Co może być przyjemnego w nieruchomym leżeniu i przyjmowaniu w siebie kolejnych chłopaków? Gra wstępna, czułość, taniec, miłe słowa, patrzenie w oczy – to wszystko jest przecież wykluczone. Nie byłam nigdy nastoletnim chłopakiem, ale domyślam się, że utrzymywanie erekcji albo też wywoływanie kolejnych, by móc wejść w kilka dziewczyn, ma więcej z wyzwania niż przyjemności.

Może to rywalizacja? Potrzeba udowodnienia, że jest się w czymś lepszym od innych? Tak często każemy się dzieciom ścigać. Chcemy, by jak najwcześniej zaczęły chodzić, mówić i siadać na nocniku. Oczekujemy najlepszych ocen w szkole, czerwonych pasków na świadectwach, wygranych konkursów. Staramy się, by były ubrane lepiej od innych. Rodzice nie mówią: masz być najlepsza w seksie, ale biorąc pod uwagę wszechobecność seksu w mediach, nakaz ten nasuwa się sam. Koleżanki pytają ze zdziwieniem: jak to, jeszcze się nie całowałaś? Jeszcze nie spałaś z chłopakiem? Jeszcze nie robiłaś loda? Tych koleżanek nie ma wcale dużo. Ale ich słowa są ważne, bo one potrafią coś ważnego, niezwykłego, dorosłego. Jeśli dziewczyna ma zbyt niskie poczucie własnej wartości i uważa, że musi gonić za ideałem, może to kupić. Przekonanie, że średni wiek inicjacji seksualnej to tylko 15 lat, też wywiera presję. Pamiętajmy o tym, gdy narzekamy na dzisiejszą młodzież! Tworzymy w ten sposób punkt odniesienia dla naszych córek, wnuczek, siostrzenic. Bo one są dzisiejszą młodzieżą. 

Ale to nie tylko to. Myślę, że powód leży głębiej. Jest nim mocno zakorzenione w naszej kulturze potępienie kobiecej seksualności. 

Księga Eklezjastyka w Biblii głosi: Początek grzechu przez kobietę i przez nią też wszyscy umieramy. W jednym z listów świętego Pawła można przeczytać: Dobrze jest człowiekowi nie łączyć się z kobietą. Ze względu jednak na niebezpieczeństwo rozpusty niech każdy ma swoją żonę, a każda swojego męża. Lepiej jest bowiem żyć w małżeństwie niż płonąć. Tak więc dobrze czyni, kto poślubia swoją dziewicę, a jeszcze lepiej ten, kto jej nie poślubia. Jacob Sprenger, autor Biblii Świętej Inkwizycji czyli „Młota na czarownice” stwierdził: Niewiasta zjadliwsza niźli śmierć. Pamiętamy, że to kobiety w przeważającej większości palono na stosach: za czary i za rozwiązłość seksualną. 

Święty Augustyn w „Wyznaniach” napisał: Rodzimy się między łajnem a uryną. Czy można dotkliwiej wyrazić wstręt wobec kobiecego ciała? Krystyna Kofta w książce pt. „Wychowanie seksualne dla klasy wyższej, średniej i niższej” komentuje stwierdzenie świętego Augustyna tak: to zdanie miało orzekać o marności człowieka, wywoływać obrzydzenie do ciała i doczesności. Podsumowanie dzieła boskiego jako czegoś podobnego kawałkowi gówna jest dość zaskakujące, nie bardzo wiadomo, czy zgodne z boską myślą, z boskim zamiarem. Był przecież człowiek tworem doskonałym, ulepionym na obraz i podobieństwo boskie, więc obrzydzenie świętego Augustyna jest z punktu widzenia logiki pewnym nadużyciem (wszystkie cytaty wzięłam z tej właśnie książki). 

Większość ludzi nie zna powyższych stwierdzeń. Ale ten wstręt drzemie w nas, tuż pod powierzchnią. Świadczy o nim choćby powszechne obrzydzenie wobec naturalnych metod kontroli płodności (obserwować swój śluz? A fuj!). Wystarczy, że matka widząc, jak córka w wannie ogląda swoje sfery intymne, zapyta z przyganą: nie masz nic lepszego do roboty?, a potem gdy dziewczynka dostanie okres, nakaże surowo: szanuj się! Podobno wciąż jeszcze zdarza się, że dziewczyny z okazji pierwszej miesiączki dostają w prezencie od matek w twarz. Profilaktycznie. 

Mamy więc potępienie kobiecej seksualności. A do tego równie powszechne opieranie poczucia wartości kobiety na tym, czy się podoba mężczyznom. Obrazuje je dość brutalny kawał. Ona (płaczliwie): przecież musi być we mnie coś wartościowego. On: tak, ale zaraz to wyciągnę. Bardziej lightowo można wyjaśnić, że gdy dziewczynę jakiś facet zechce, jest to rodzaj odkupienia za winę, jaką stanowi posiadanie kobiecego ciała. 

A co z chłopcami, którzy też bawią się w słoneczko? To nie jest takie proste: kobieca seksualność jest zła, a męska dobra. Bo jeśli facet uprawia seks z kobietą jednocześnie gardząc jej ciałem, to siłą rzecz musi się też od czegoś ważnego w sobie samym odciąć, swoją seksualnością też musi gardzić. 

Aby dziewczyny naprawdę siebie szanowały, konieczne jest, aby siebie lubiły, a najlepiej... kochały. Siebie i swoje ciała. Również swoje piersi. Również swoje waginy (nie wiem, jak wy, ale ja nie przywykłam wciąż do tego określenia, jest jednak najlepsze ze wszystkich, jakie znam). Powinny mieć przyzwolenie na poznawanie swojego ciała i jego reakcji. Na obejrzenie się w lusterku. 

Wagina to brama, przez którą wchodzimy do świata. Szanujmy ją. To źródło naszej mocy, potęgi, siły sprawczej. 

Wagina to cudowne źródło rozkoszy. Cieszmy się nią. 

Wagina to część naszego ciała, a w ciele mieszka dusza. Podobno dusza wygląda przez oczy. Pamiętajmy o tym. 

Wtedy zabawa w słoneczko pokaże nam swoją absurdalną twarz.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Gdy dziecko mówi: ja tu rządzę!

To jedno z tych dziecięcych wyznań (albo wyzwań!), które potrafi doprowadzić rodziców do szewskiej pasji. Dlaczego dzieci tak mówią?

Myślę, że... z miłości. Szanują swoich rodziców, podziwiają i chcą być takie same, jak oni. Uczą się przede wszystkim naśladując ważnych dla siebie dorosłych. Najprawdopodobniej usłyszały wcześniej ten komunikat od nich: musisz słuchać rodziców, to my tu rządzimy. A rodzic wypowiadając tego typu zdanie wprowadza kontekst walki.

Dziecko może w tej sytuacji pokazać rogi i przyjąć wyzwanie. A właśnie że nie! Nie będę słuchać, to ja tu rządzę! Albo może się podporządkować, co oznacza... przegraną. A przegrana wiąże się ze złością na rodzica (jestem posłuszny, dopóki rodzic jest w pobliżu lub tak długo, jak długo boję się kary, którą mógłby mi wymierzyć) albo z niskim poczuciem własnej wartości, zależnością od innych, oczekiwaniem na wskazanie właściwej drogi.

Jak się tak popatrzy, można dojść do wniosku, że najlepsza jest pierwsza możliwość – czyli walka. Choć powszechnie będzie raczej uznawana za porażkę wychowawczą. Walczy to dziecko, które czuje się silne i kochane, które ma nadzieję. Może będzie dla swoich rodziców motorem rozwoju. Wierzy, że zmienią jeszcze swoje postępowanie.

Dziecięce stwierdzenie „to ja tu rządzę!” wyraża również potrzebę zyskania kontroli. Jeśli dziecko jednocześnie często „wpada w histerię” i wciąż ma trudności ze zdążeniem na nocnik – pokazuje to wyraźnie, że kontroli mu brak. Trudno kontrolować siebie, kiedy nie można kontrolować otoczenia.

Słowa mają wielkie znaczenie. To, jakich słów używamy, wpływa zarówno na nasze dziecko, jak i na nas samych. Wystarczy powiedzieć: „chodź, czekam na ciebie”, zamiast: „chodź tu, masz się mnie słuchać!” Nie warto używać wobec dziecka sformułowań, których nie chcemy od niego usłyszeć. Takich jak: ja tu rządzę!

sobota, 11 lutego 2012

O dzieciach, które się AWANTURUJĄ

Kto widział i czuł, ten wie, o co chodzi.

Podobno dzieci, które nagle straciły najbliższych, początkowo przeżywają bunt. Płaczą, wrzeszczą, wściekają się, są nieznośne. Potem tracą nadzieję i stają się spokojniejsze. Apatyczne. Tak, dzieci w domach dziecka nie płaczą. Jeśli ponownie komuś zaufają, odzyskają nadzieję na bliskość, zaczną się do kogoś przywiązywać – bunt może na jakiś czas powrócić, zanim ustąpi miejsca spokojowi i poczuciu bezpieczeństwa.

Dlatego jeśli nasze dziecko krzyczy, płacze, robi kupę na podłogę na złość, mówi, że nas nienawidzi i że jesteśmy okropni, oznacza to, że cierpi. Ale też, że nie straciło jeszcze nadziei. Czegoś się z całej siły domaga, czegoś co – w jego przekonaniu – należy mu się, stanowi jego prawo. Czuje całym sobą, że po prostu powinno to mieć. Brak tego oznacza stratę poczucia bezpieczeństwa i napawa je przerażeniem. I nie chodzi mi tu o przedmioty, tylko o takie wartości, jak czyjaś obecność, bliskość, wsparcie, dobre słowo, szacunek, możliwość decydowania.

Wścieka się też dlatego, że jest silne. Jeśli to nasze dziecko, my jesteśmy tymi, którzy dali mu siłę, wiarę i miłość. Wykształciliśmy w nim przekonanie, że ma wpływ, że może coś zdziałać. Że zostanie przez nas zauważone i wysłuchane. Ufa nam i oczekuje naszej pomocy. Czuje, że ma moc sprawczą i że jest kochane.

Chce wrócić do równowagi.

czwartek, 9 lutego 2012

Czy karmienie piersią jest ładne?

Autorka - Iza Weber
Na forach dotyczących macierzyństwa roi się od krwawych dyskusji na temat publicznego karmienia piersią. Można poczytać o obrzydliwym wywalaniu wymion przy stole, w trakcie normalnego, ludzkiego, dorosłego obiadu. Albo – o zgrozo! - w sklepie lub poczekalni.

Ja mam różnie. Czasem podoba mi się obrazek matki karmiącej, a czasem nie. Szczególnie lubię widok małych niemowląt przy piersi, bywają one cudownie zatopione w doświadczaniu ciepła, spokoju, błogości. Ale dużo zależy też od tego, jak odbieram mamę. Jeśli jest to moja koleżanka, którą lubię i akceptuję i która podoba mi się z wyglądu (a moje koleżanki generalnie mi się podobają) przeważnie lubię też, jak karmi piersią. Widok obcej baby bywa dla mnie niemiły.

Ale właściwie – co z tego? Nigdy nie pozwoliłam sobie na negatywny komentarz. Dziecko chce się napić mleka, matka chce je nakarmić – ich prawo. Sama często z tego prawa korzystałam. Osobiste gusta nie mają tu nic do rzeczy. Chodzi zupełnie o coś innego – o to, do kogo należy przestrzeń publiczna. Czy jest w niej miejsce dla matek i dzieci?

Widziałam kiedyś rysunek przedstawiający plakat z rozebraną do połowy pięknością, a obok plakatu – karmiącą matkę, na której widok przechodnie mówią: „to okropne!”.

Co jest takiego strasznego w karmieniu piersią? Czemu matki z małymi dziećmi są tak często z publicznej przestrzeni wypychane?

Gdzieś czytałam, że tradycyjną funkcją kobiet jest przetwarzanie brudnego na czyste, bałaganu na porządek, i że ten proces przetwarzania powinien odbywać się w sferze prywatnej, czyli we własnych czterech ścianach. Dopiero czyste i porządne można wystawić na widok publiczny. Czyli wyszorowane, ubrane w wyprasowane ubranka, dobrze wychowane dzieci. Oczywiście stan ten jest możliwy do utrzymania tylko przez chwilę. Małe dzieci, jak wiadomo, brudzą się, bekają, ziewają pokazując migdałki, śmieją nie w pełni uzębioną buźką i upuszczają strużkę śliny wprost w maminy dekolt. Więc kobiety większość czasu powinny spędzać w przestrzeni prywatnej. Tylko że to jest właśnie dyskryminacja, bo i one, i dzieci są członkami społeczeństwa.

Gdy myślę o zarzutach dotyczących braku estetyki karmienia piersią, przypominają mi się niesamowite zdjęcia amazońskich Indian z książki Janusza Kaszy pt. „Duchy dżungli”. Tamtejsze dojrzałe kobiety nie mają ani płaskich brzuchów, ani sterczących piersi. I nie sprawiają wrażenia, jakby poświęcały temu cień uwagi. W naszej kulturze powszechny jest brak akceptacji dla prawdziwego, normalnego ciała. Ale ludzie dowolnej płci ubrani tylko w kostiumy kąpielowe i przechadzający się po plaży, nie budzą takiego oburzenia, jak karmiące matki. Więc nie wygląd jest najważniejszy.

Najważniejszy jest seks. Kobiece piersi jako obiekt męskiego pożądania są akceptowane. Może dlatego plakaty świecące golizną wywołują o wiele mniej kąśliwych komentarzy niż karmiące matki. Jeśli już kobieta musi używać swojego ciała w innym celu niż zadowalanie mężczyzny, jeśli chce nim obdarowywać... dziecko, niech przynajmniej się tym nie afiszuje. Niech zniknie z przestrzeni publicznej.

Karmienie piersią nie jest seksualne w tym samym znaczeniu, co akt seksualny. I to jest w porządku, tak ma być. A w powszechnym przekonaniu kobiece ciało albo jest apetycznie erotyczne, albo brzydkie, nie na miejscu, nieodpowiednie, szokujące, obrzydliwe. Jean Liedloff w książce pt. „W głębi kontinuum” pisze, że ludzie w naszej kulturze często mylą potrzeby stricte seksualne z potrzebą czułości i fizycznego kontaktu. Coś w tym jest. Zamiast się przytulić i cieszyć bliskością, uprawiamy seks. Zamiast uznać za naturalne zaspokajanie dziecięcych potrzeb przez matki, oburzamy się.

A przecież wystarczy popatrzeć w niebo. Droga Mleczna była tam od zawsze. Na widoku publicznym! Zacytuję Annę Kohli („Trzy kolory Bogini”): „Pełnia księżyca wiązała się w starożytnych wierzeniach z mleczną, karmiącą piersią. Mleko wyciekające z księżyca to Mleczna Droga. Również nazwa Malty wiąże się z mlekiem: Ma Lata”. I inny fragment tej książki: „Jej imię (Boann – irlandzka bogini) oznacza białą jałówkę lub – w dokładniejszym tłumaczeniu – tę, która ma białe krowy (…) Była dawczynią mleka, podobnie jak etruska Lat, arabska Al-Lat, greckie i słowiańskie Łada, Latona, Leda i Lato”.

Pełnia księżyca, Droga Mleczna, lato, imiona bogiń. Jakie to... ładne. Dojrzałe, dostatnie, obfite. Cielesne i uduchowione zarazem. Karmienie piersią jest wyrazem dzikości kobiety, połączenia z naturą, a jednocześnie też boskości – jej ciało tworzy pokarm, którym może dziecko obdarzyć.

Tak, kobiety karmią piersią od prawieków. Dziwny jest fakt, że tylu ludziom ich widok przeszkadza.

Ps. Nie chciałam napisać, że wszystkich oburza obrazek karmiącej matki. Sama spotkałam się z wieloma sympatycznymi reakcjami. Oby było ich jak najwięcej!

wtorek, 7 lutego 2012

O Macosze Królewny Śnieżki

Jak długo kobieta potrafi wyglądać o 10 lat młodziej od własnej córki, tak długo będzie całkowicie zadowolona.
Oskar Wilde

Jakiś czas temu zauważyłam, że czytając Królewnę Śnieżkę utożsamiam się ze Złą Królową. No cóż, Śnieżka miała 7 lat, gdy zaczarowane zwierciadło dostrzegło jej urodę. Zapewne miała kilkanaście, gdy znalazł ją książę. Z całą pewnością bliżej mi do Macochy.

Zła Macocha to oczywiście matka. Zresztą pojawia się ona dopiero w późniejszej wersji baśni braci Grimm, we wcześniejszych wersjach naturalna matka Śnieżki jest tą, która zazdrości dziewczynie urody.

A wszystko zaczęło się tak pięknie. Królowa szyła siedząc w oknie o ramach z czarnego hebanu, padał śnieg. Ukłuła się w palec i 3 krople krwi upadły na śnieg. Zachwycona Królowa pomyślała: "Chciałabym mieć dziecko białe jak śnieg, rumiane jak krew i o włosach czarnych jak heban". Według Anny Kohli, autorki książki pt. „Trzy kolory Bogini”, Liczba 3 to liczba Bogini. Biały, czerwony i czarny to Jej trzy kolory. Biały dla młodości, czerwony dla dojrzałości, czarny dla starości, śmierci i przemiany. Mamy więc młodą, piękną kobietę z radością oczekującą dziecka. Kobiecość w rozkwicie.

Czy Królowa mogła nie kochać swojej wymarzonej, białej jak śnieg, rumianej jak krew córeczki o włosach czarnych jak heban? Kochała ją do szaleństwa, jestem tego pewna. Przynajmniej do pewnego momentu.

Lustereczko, powiedz przecie, kto jest najpiękniejszy w świecie? Och, tak naprawdę nie potrzebowała nawet lustra. Wystarczyło popatrzeć na Śnieżkę! Puder ukryje pierwsze zmarszczki, ale co by się mogło równać z tą rumianą świeżością cery i oczami jak dwa błękity? A było to dopiero dziecko, którego uroda miała rozkwitać z czasem, karmiąc się usychającą i niknącą urodą matki. Śnieżka była lustrem. Odbijała wszystko to, co Królowa traciła.

Macocha postanowiła więc zatrzymać upływający nieubłaganie czas. Uniemożliwiając dojrzewanie Śnieżki, próbowała powstrzymać własne starzenie się. Oczywiście nie miała żadnych szans. Zleciła zabicie pasierbicy, jednak mężczyźni wzięli ją w obronę. Myśliwy puścił wolno, krasnoludki przygarnęły. Pozwoliły przeżyć.

A Śnieżka? Musiała uciekać z domu. Nie wyruszyła na wyprawę, z której mogłaby przywieźć skarby. Była sama, bezbronna. Piękna. Naiwna. Tak, musiała być naiwna, inaczej nie przyjęłaby przecież trzech prezentów, wbrew przestrogom Krasnoludków. Czym są te zatrute dary?

Grzebień służący do ujarzmienia rozwianych włosów. Włosy na wielu obszarach i w wielu okresach uważano za szczególnie podniecające. Symbolizują spontaniczność, swobodę i rozwiązłość (sic!) seksualną. Białogłowy zakrywały włosy, ortodoksyjne Żydówki wciąż golą głowy, muzułmanki noszą chusty. Janet Balaskas w książce pt. „Poród aktywny” opisuje, jak rodzącym rozplatywano warkocze wierząc, że ułatwi to urodzenie dziecka. Rozpuszczone włosy oznaczają otwarcie się na szeroko rozumianą seksualność. Grzebień natomiast symbolizuje kontrolę, nadanie ram. Gorset ma podobną wymowę, lecz jeszcze silniejszą. Utrudnia oddychanie, jego zaciskanie sprawia ból. Gorset zmniejsza spontaniczność, zamyka.

Lecz dopiero ostatni, trzeci prezent unieruchomił, uśpił, zamroził Śnieżkę. Jabłko. Jabłko może oznaczać matczyną pierś, a więc i miłość. Jest to również symbol pożądania (tak jak biblijne jabłko z drzewa dobrego i złego). Jednak owoc ten jest zatruty. Zatruta jest miłość macierzyńska, zatruta jest gotowość na miłość erotyczną. Królowa sama też odgryza kawałek jabłka, aby zdobyć zaufanie Śnieżki. Prawdopodobnie została otruta jako dziewczynka i nie czuje, nie zauważa już trucizny, być może dla niej ten gorzki smak stał się czymś naturalnym.

Dlaczego Śnieżka pozwoliła się trzy razy oszukać? Delia Sherman w "Królewna Śnieżka do księcia" pisze: „Oczywiście że przyjęłam od niej zatrute prezenty. Chciałam czuć jej ręce czeszące moje włosy, chciałam, by zasznurowała mi gorset, chciałam wziąć jabłko z jej rąk, uśmiech z jej ust, tak samo jak w czasach, gdy byłam dzieckiem”. I dalej: „Obudziłeś mnie, a raczej twoje konie to zrobiły potykając się, gdy niosły mnie w dół ścieżką, wytrząsając w ten sposób zatrute jabłko z mojego gardła. A teraz mówisz, że mnie kochasz i ożenisz się ze mną dla mojej urody. Dla mojej przeklętej urody. Chcesz wiedzieć, czemu ją przeklinam? Powinna należeć do mojej matki - należała, dopóki jej nie odebrałam piękna" (z bloga Terri Windling pt. „Writing Desk”, tłumaczenie moje).

Ta przeklęta uroda! Ta niezbędna uroda. Co ma Śnieżka poza młodością i pięknem, jak mogłaby przetrwać bez tych atutów? Tylko one zapewniają jej miłość i ochronę, tylko one dają władzę nad mężczyznami. W świecie Śnieżki i Macochy są to najważniejsze dla kobiety wartości.

Bajka ta jest przede wszystkim opowieścią o relacji między matką i córką. Jednak nie byłoby jej bez mężczyzn. Są idealizowani i są konieczni. To od nich zależy, która kobieta przetrwa – młoda i piękna, czy starzejąca się, o usychającej urodzie.

Czytana z perspektywy Królowej, jest to bajka bez happy endu. Królowa na weselu Śnieżki tańczy w rozgrzanych pantofelkach, aż umiera. Pantofelki... Jest jeden, idealny pantofelek z innej opowieści. Pasuje tylko na Kopciuszka. Jej siostry przycinały sobie palce lub piętę, aby wcisnąć w niego stopę. Tak samo współczesne kobiety intensywnie się odchudzają, przeczyszczają, forsownie ćwiczą, odsysają tłuszcz – żeby pasować! Ale stara Królowa nie ma już żadnych szans. Po prostu nie pasuje, z definicji, z racji wieku. Nie pasuje do tej bajki.

W innej wersji Królewny Śnieżki Macocha nie umiera, lecz staje się potwornie brzydka, ucieka do lasu i wszelki słuch po niej ginie. Mam nadzieję, że żyje tam nadal jako Baba Jaga, mądra wiedźma znająca się na kobiecym losie i kobiecych problemach. Leczy ziołami i zaklęciami, asystuje przy porodach, pomaga pozbywać się niechcianych ciąż, przeprowadza umierających na drugą stronę.

Książę ostatecznie wybawia Królewnę od toksycznej matki. Ale jakie będzie miała z nim Śnieżka życie, skoro brakuje jej matczynego wsparcia? Wsparcia realnej matki i tej, której obraz mogłaby nosić w sobie. Która szeptałaby w jej głowie: kocham cię, jesteś piękna, jesteś kobietą, jestem z ciebie dumna, jesteś godna miłości.

Wierzę, że Śnieżka może matkę w sobie odnaleźć. Bo przecież Królowa cieszyła się, gdy zobaczyła 3 krople krwi na śniegu. Czekała na nią, kochała ją. Śnieżka może jeszcze zmienić swoją bajkę, zanim sama stanie się Macochą i pozbawi własną córkę matczynej miłości.

sobota, 4 lutego 2012

O złych ludziach

Mocno zapadła mi w pamięć rozmowa z Singerem, opisana chyba w książce Henryka Grynberga pt. „Memorbuch”. Było to mniej więcej tak:
- Jak pan może po tym wszystkim, co stało się z Żydami w czasie wojny, nadal wierzyć w Boga?
- A czy ja kiedyś mówiłem, że nie wierzę w diabła?

Większością z nas wstrząsnęła tragedia Madzi. Nie wiem, co kierowało jej mamą, mam nadzieję, że dowiemy się więcej w ciągu najbliższych dni. Nie o niej chcę pisać. Nie tylko śmierć dziecka wydaje mi się przerażająca, również postępowanie detektywa Rutkowskiego. Zszokował mnie fakt, że zwołał trwającą półtorej godziny konferencję prasową, na której odtworzył film przedstawiający płaczącą i przyznającą się do winy matkę Madzi. Aby zabłysnąć, pokazać się, rozgłosić swój sukces. Użył dramatu i biorących w nim udział ludzi dla własnych celów. Myślę, że mu się udało. Zapewne nie będzie narzekał na brak klientów, mimo kompromitacji w przeszłości.

Nie chcę stawiać diagnozy Rutkowskiemu, mało o nim wiem. Ale pomyślałam – nie po raz pierwszy – że źli ludzie nie istnieją gdzieś tam, w innym świecie, ale obok nas. Może to być któryś z naszych sąsiadów. W psychologii określa się ich jako psychopatów. Nie mają zasad moralnych, zdolności empatii, współodczuwania, nie troszczą się o nikogo. Nigdy nie czują się winni. Używają innych ludzi jak pionków do osiągnięcia własnych celów. Mogą sprawiać wrażenie sympatycznych, ponieważ często są sprawnymi manipulantami, wiedzą, do kogo się uśmiechnąć, kogo postraszyć, kogo podrapać pod brodą, komu wbić szpilę, kogo z kim skłócić. Wcale nie muszą postępować wbrew prawu, robią po prostu wyłącznie to, co im się opłaca i sprawia przyjemność, starając się przy tym unikać konsekwencji. Jest ich około 1%. Podejrzewam, że ujawniają swoją osobowość dobitniej w sprzyjających okolicznościach, np. czasie wojny.

Bezpieczniej jest wiedzieć, że istnieją.

piątek, 3 lutego 2012

Kobiety poligamiczne? Mężczyźni monogamiczni?

Socjobiologia to od lat jeden z ulubionych tematów towarzyskiej konwersacji. Nauka ta w wydaniu piwno-stolikowym potwierdza nam naturalną skłonność mężczyzn do poszukiwania wielu partnerek. Nasze „samolubne geny” dążą do tego, żeby się rozprzestrzeniać. Facet może zapłodnić w krótkim czasie wiele kobiet, dlatego opłaca mu się strzelać plemnikami na prawo i lewo. Zwiększa to jego szansę na sukces reprodukcyjny, czyli posiadanie licznego potomstwa. Kobieta zaś może zajść w ciążę tylko z jednym mężczyzną, w dodatku rodzicielstwo wiąże się w jej przypadku ze znacznie większym wydatkiem energetycznym (ciąża, poród, karmienie piersią). Dlatego opłaca jej się upolować jednego, najlepszego partnera, który zostanie ojcem jej dziecka. Stąd wynika odwieczny konflikt płci: ona potrzebuje stałości i wierności, a on szuka okazji do niezobowiązujących romansów. Jasna sprawa, że kobiety są z natury monogamiczne, i że to one wymyśliły stałe związki. Trzymają mężczyzn na uwięzi, podczas gdy oni jako urodzeni poligamiści woleliby zdobywać nowe tereny. I robią to pokątnie. Czy można ich winić?

Tak zostaliśmy stworzeni, tak natura chciała, tak nas ukształtowała ewolucja.

Spróbujmy otrząsnąć się z tych oczywistości i spojrzeć inaczej. Erich Fromm w książce pt. „Miłość, płeć i matriarchat” twierdzi, że w zamierzchłych kulturach matriarchalnych nie było stałych związków. Kobieta ich nie potrzebowała, bo i tak wiedziała, że dziecko jest jej. To mężczyzna nigdy nie mógł mieć pewności, czy jest ojcem.

Wojciech Cejrowski w książce pt. „Rio Anaconda” pisze o współczesnych amazońskich Indianach tak:

„Pod wspólnym dachem żyje tu kilka pokoleń jednej rodziny - np. ojciec z żoną, jego synowie ze swoimi żonami, synowie tych synów... i cała masa dzieci należących do wszystkich po kolei.

W tych warunkach słowa: Pożycz trochę mleka, bo mi się skończyło, oznaczają prawie to samo, co u nas, ale przekazanie mleka odbywa się inaczej - my podajemy butelkę, oni podają dziecko.

Znane w Europie hasło Wszystkie dzieci są nasze u Indian zostało wcielone w życie już dawno, dawno temu. Tym bardziej że w maloce (wspólny szałas mieszkalny) słychać czasami także i takie słowa: Pożycz żonę, bo mi trochę zimno."

Ostatnie zdanie potwierdza wyobrażenia o raczej luźnym podejściu do monogamii. Kto wie, czy w pradawnych czasach nie było ono jeszcze luźniejsze? Może częściej się pożyczało męża niż żonę? A może faktycznie – tak jak twierdzi Fromm – żyliśmy niegdyś w społecznościach poligamicznych? A dzieci były wspólne?

Z punktu widzenia socjobiologii wcale nie jest to takie głupie. Jeśli było więcej mężczyzn wahających się co do możliwego ojcostwa, na wszelki wypadek otaczali dziecko pewną troską zwiększając w ten sposób jego szanse na przeżycie. Strategia ta opłacała się więc kobietom.

W książce pt. „Kobieta. Geografia intymna” Natalie Angier można przeczytać: „Członkowie pewnych społeczności żyjących na nizinach Ameryki Południowej, wierzą w podzielne ojcostwo – koncepcję, że dziecko może mieć więcej niż jednego biologicznego ojca. Uważają, że dziecko to coś w rodzaju kolażu plemników oraz że mnogie wytryski różnych mężczyzn dają w efekcie ładniejsze, zdrowsze dzieci niż starania jednego faceta. W kulturach tych kobiety ciężarne często biorą sobie kilku kochanków; ich wszystkich uważa się za ojców dziecka i ponoszą oni odpowiednie obowiązki, choćby takie jak przyniesienie czasem dzieciakom złowionej ryby (…) Podobną sytuację obserwujemy u wenezuelsko-kolumbijskiego ludu Barí (…) Ponad dwie trzecie kobiet Barí uprawia seks pozamałżeński w czasie ciąży, a ich dzieci świetnie wychodzą na tej praktyce. Nic nie odbywa się potajemnie. Rodząca kobieta mówi położnej, kim byli jej kochankowie, a ta idzie do każdego z nich i oznajmia: Gratulacje, masz dziecko. Od ojców oczekuje się, że w ciężkich czasach pomogą swojemu częściowemu potomstwu – co też zazwyczaj czynią. Szanse na to, że dzieci Barí mające dwóch lub więcej ojców dożyją wieku piętnastu lat, wynoszą 80%, natomiast szanse dzieci mających jednego ojca – zaledwie 64%.”

Zdaniem Fromma mężczyźni wymyślili monogamię, ponieważ dzięki stałym związkom chcieli mieć pewność co do swojego ojcostwa. Z punktu widzenia socjobiologii nie opłaca im się dbać o cudze dzieci, ponieważ w ten sposób wspierają rozprzestrzenianie obcych genów. Strategia ta bardziej opłaca się więc facetom. Przynajmniej teoretycznie, bo i tak część z nich wychowuje cudze dzieci wcale o tym nie wiedząc.

Kobiety powszechnie obwinia się o cudzołóstwo w znacznie większym stopniu niż mężczyzn, są nawet rejony świata, gdzie kobiety za „zhańbienie męża” są surowo karane. To potwierdza, że monogamia kobiet może być raczej wymuszona kulturowo niż wrodzona.

A wiecie, że są różne rodzaje plemników? Na innastrona.pl przeczytałam, że „jajowata główka, wąski tułów i długa witka - tak wygląda tylko część z nich. Inne przypominają hantle, cygaro, gruszkę... Blokerzy robią za bramkarzy - bronią wstępu plemnikom konkurenta. Są rosłej postury, mają poskręcane witki, a niektóre - niczym hydry - nie jedną, ale kilka główek. W ostateczności do akcji przystępują zabójcy i likwidują plemniki innych partnerów. Są naszpikowane trucizną. Wrogów rozpoznają po składzie chemicznym powierzchni główek.” Po co ewolucja miałaby powoływać do życia „blokerów” i „zabójców”, jeśli stworzyła kobiety monogamicznymi?

Nie mam pojęcia, jak było faktycznie w tych pradawnych czasach, ani na ile zostaliśmy urodzeni do monogamii lub poligamii. Domyślam się, że strategii może być nieskończenie wiele, ponieważ jesteśmy jako gatunek niesłychanie elastyczni. Osobiście tak czy inaczej wierzę w takie wartości, jak wierność i wzajemne zaufanie. Ale zauważyłam, że wprowadzenie do towarzyskiej konwersacji wątku wrodzonej skłonności kobiet do poligamii, ożywia atmosferę. Robi się weselej. Zwłaszcza kobietom.

środa, 1 lutego 2012

Trzeba marzyć

Żeby coś się zdarzyło, żeby mogło się zdarzyć, i zjawiła się miłość, trzeba marzyć.
Jonasz Kofta

Pewnego razu do rabina przyszedł Żyd i powiedział: „Rebe, żona mnie zdradza, więc chcę się z nią rozwieść. Mam rację?” A rabin na to: „Masz rację”. Niedługo potem przyszła Żydówka i powiedziała: „Rebe, mąż chce się ze mną rozwieść, ale my mamy przecież pełno małych dzieciaczków, które trzeba wyżywić. Więc on nie może się rozwieść. Mam rację?” A rabin na to: „Masz rację”. Obie te rozmowy usłyszał uczeń rabina i powiedział: „Rebe, jak to jest? Przecież oni oboje nie mogą mieć racji!” A rabin na to: „Wiesz, ty też masz rację”.

Skoro rabin może, to ja też. Wcześniej pisałam, że warto żyć w teraźniejszości („Dzisiaj”), a ten tekst będzie o tym, że warto marzyć.

Bycie „tu i teraz” pozwala nam poczuć siebie. Tylko czując możemy odpowiedzieć sobie na pytanie: „czy jest mi dobrze?” Jeśli odpowiedź brzmi: „tak”, zostajemy. Bywa inaczej, koncentracja na chwili obecnej jest bolesna. Wtedy możemy zacząć marzyć. Marząc oddalamy się od świata, płyniemy ponad powierzchnią ziemi. To przynosi ulgę. Przerzucamy też most pomiędzy teraźniejszością a możliwą przyszłością, pomiędzy rzeczywistością i złudzeniem.

Czasami marzymy o rzeczach, które nigdy się nie spełnią, fantazje te sprawiają nam przyjemność i pozwalają chociaż w wyobraźni zaspokoić jakieś ważne potrzeby. Co więcej, czasem nie chcemy, by to, o czym marzymy, ziściło się w rzeczywistości. Ale marzenie nas wzbogaca. Macie takie doświadczenia, gdy w rzeczywistości działo się niewiele, a w duszy – mnóstwo?

Podobno trzeba uważać, o czym marzymy, bo intensywne myśli ściągają wydarzenia i ludzi. Trzeba uważać, o co się prosi los, bo może się to spełnić. Niedawno usłyszałam historię pewnej kobiety. Miała ona męża, który był dla niej całym światem, wszystko kręciło się wokół niego. Jednak odszedł od niej. Wtedy ta kobieta postanowiła sobie, że nigdy więcej, że teraz to facet ma ją kochać i wielbić trzy razy bardziej, niż ona jego. I dostała takiego w prezencie od losu. Jednak już nie są razem, bo wcale jej się to nie spodobało! Tak ją wielbił, że poczuła się jak kotek zagłaskiwany na śmierć. Zmieniła się i jej marzenia się zmieniły.

Nie wiem, ile w tym czarów, a ile naszych zwyczajnych działań. Gdy o czymś często i intensywnie myślimy, łatwiej będzie nam działać w ten właśnie wymarzony sposób. W wyobraźni możemy przymierzać różne role i zastanawiać się, czy nam z nimi dobrze. Uwrażliwiamy się i otwieramy na to, o czym marzymy. Nad marzeniami warto pracować, doprecyzowywać je, żeby działały skuteczniej.

Ale fantazjowanie może uzależniać. Zbyt częste odlatywanie powoduje, że rzadko bywamy tu i teraz. Nie czujemy, że żyjemy. Zostaje lekkość, brak powiązania z rzeczywistością, wewnętrzna pustka. Trudno nam wtedy być w teraźniejszości, nawet gdy jest ona wobec nas przyjazna. A tu i teraz rzadko jest w całości nie do zniesienia, prawie zawsze ma dla nas coś dobrego. Choćby wiatr na policzku wiosną, widok rudego kota wśród kolorowych liści jesienią. Nawet dla tego kłującego deszczu warto dać się psu wyciągnąć na spacer. I czuć.