sobota, 25 lutego 2012

Czy dzieci są wspólnym dobrem?

Gdy zaszłam w moją pierwszą ciążę, prowadziłam punkt usługowy w trzech różnych miasteczkach. Nie miałam wtedy samochodu, dojeżdżałam więc PKS-ami dźwigając plecak ważący kilkanaście kilogramów. Źle wspominam ten czas. Jakoś się przemęczyłam do piątego miesiąca, w końcu jednak poszłam na zwolnienie. Od ówczesnej szefowej usłyszałam: Przez takie jak pani upada Państwo Polskie. Może chodziło o ZUS, a nie o państwo, nie pamiętam już dokładnie, w każdym razie brzmiało dramatycznie.

Do dobrego tonu należy krytykowanie kobiet w ciąży biorących zwolnienia lekarskie mimo świetnego samopoczucia. Na pewno są takie, które mają w nosie swojego pracodawcę i możliwość dalszego zatrudnienia po urlopie macierzyńskim, osobiście nie spotkałam jeszcze ani jednej. Chociaż muszę przyznać, że okres zwolnienia w pierwszej ciąży wspominam bardzo dobrze. Przestałam wymiotować pod nogi po wyjściu z PKS-u, zaczęło mi smakować jedzenie, miałam czas i siłę na spacery, na kąpiele w jeziorze. A moje samopoczucie? Było świetne! Pomyślałam, że przecież nie jestem w ciąży za karę i mam prawo zadbać zarówno o siebie, jak i o mające się narodzić dziecko.

Drugą ciążę znosiłam gorzej, w efekcie pracowałam niedużo. O świetnym samopoczuciu nie było mowy. Bardzo mnie wtedy bolała nagła nieufność wobec mnie. Tak jakbym przestała być uczciwą i traktującą poważnie swoją pracę osobą. Koleżanki opowiadały, jak to będąc w ciąży łączyły pracę zawodową ze studiami i opieką nad starszym dzieckiem. Gdy zdarzyło mi się wspomnieć, że boję się poronienia, zapadło niezręczne milczenie. Inne koleżanki na szczęście wspierały mnie, za co jestem im wdzięczna. Ale poczułam, że ciąża jest stanem społecznie akceptowanym pod warunkiem, że kobieta zachowuje się tak, jakby w ciąży nie była.

To samo dotyczy opieki nad dziećmi. Niech te dzieci będą, ale niech nikt w związku z tym nie znika na zwolnieniach chorobowych! Tak, podoba mi się model skandynawski, w którym namawia się mężczyzn, by pracowali w mniejszym wymiarze godzin i w większym stopniu zajmowali się dziećmi. Nawet bardzo mi się podoba. Ale niezależnie od stopnia zaangażowania mężczyzn w wychowanie, i tak ciąża, poród i karmienie piersią pozostaną domeną kobiet.

Żeby było jasne: rozumiem, że z punktu widzenia pracodawcy, pracownica nieobecna z powodu ciąży czy chorób swoich małych dzieci, jest problemem. Z drugiej strony wiem, że łączenie tych dwóch ważnych ról życiowych, jakimi są macierzyństwo i praca zawodowa, to kwadratura koła. Zwłaszcza jeśli dzieci sporo chorują i nie można liczyć ani na to, że partner weźmie zwolnienie, ani na wsparcie dziadków. Czasem po prostu trzeba gorzej wypełnić zadania wynikające z jednej roli, czasem z drugiej.

No i zastanawiam się, na ile posiadanie dzieci jest fanaberią pojedynczych osób, a na ile wspólnym dobrem całej społeczności.

Czeka nas przesunięcie wieku emerytalnego. Powody są dwa: po pierwsze coraz dłużej żyjemy, po drugie sprowadzamy na świat coraz mniej dzieci. Ktoś na naszą emeryturę musi pracować. Kto?

Spotkałam się z opinią, której trudno odmówić słuszności, że ludzi na świecie jest i tak za dużo i że nie powinniśmy śpieszyć się z rodzeniem kolejnych. Konsekwencją takiego przekonania musi być jednak otwarcie granic, zachęcanie osób z tych części świata, w których nie brakuje młodych ludzi, by osiedlali się w naszym państwie i pracowali. Prawdopodobnie wcześniej czy później tak właśnie się stanie.

Na razie większość stawia jeszcze na emeryturę wypłacaną ze składek młodszych osób własnej narodowości. A z tego wynika, że dzieci jednak są wspólnym dobrem, bo to one na emeryturę przyszłych dziadków zapracują. Praca związana z opieką nad dziećmi i ich wychowaniem nie jest wynagradzana. Spora część matek małych dzieci nie pracuje zawodowo (w Polsce to ponad połowa matek dzieci do lat trzech!), reszta ma niższą pensję i wolniej awansuje niż mniej obciążeni troską o dzieci mężczyźni. Kobiety te ciężko pracują na... cudzą emeryturę. Same otrzymają niższą od osób poświęcających więcej czasu i energii pracy zawodowej. Bywają uznawane za darmozjady. Ich trud, wysiłek, poświęcony czas są niedoceniane, mało prestiżowe.

A co ma do tego rytualne krytykowanie kobiet w ciąży biorących zwolnienia? Wynika ono właśnie z przekonania o bezsensowności ciąży z ekonomicznego punktu widzenia. Ciąży, no i będącym jej efektem nowego, małego człowieka.

4 komentarze:

  1. W sumie nie wiem. Po pierwsze - mam 27 lat i w emerytury ZUS-owskie, których bym dożyła, zwyczajnie nie wierzę. Ktoś by mnie najpierw musiał zatrudnić na etacie...a potem ZUS musiałby nie runąć w ciągu lat, które zostały mi do emerytury, czyli 40-stu. Sorry, nie wierzę. Więc kwestia czyichś dzieci, które będą pracowały na moją emeryturę, jest dość wątpliwa, ergo mi się cudze dzieci nie opłacają. A tak z punktu widzenia pracodawcy i pracowników (także pracowniczek) bezdzietnych to jest jeszcze bardziej złożona kwestia. No bo ja mogę zostać w pracy po godzinach, bo mnie mały Jasio nie zacznie rzygać i nie będę w połowie dnia pracy rzucała wszystkiego i biegła do niego, nie będę na macierzyńskim, na chorobowym...w porównaniu do osoby tak samo zdolnej i zaangażowanej, ale z dzieckiem, jestem cenniejszym pracownikiem. I żąda się ode mnie pójścia na pewne ustępstwa, chociażby dlatego, że młoda matka powracająca po urlopie musi mieć bardziej swobodny grafik, w końcu dziecko. Więc może nic dziwnego w tym, że będę zarabiała lepiej? Że w przypadku zwolnień pójdę do odstrzału druga, za tą z dzieckiem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli nie będzie ZUS-u ani niczego podobnego za 40 lat, to rzeczywiście cudze dzieci się nie opłacają, przynajmniej gdy myślimy tylko o emeryturze. Wtedy musiałabyś żyć na emeryturze z oszczędności odłożonych w ciągu tych 40 lat. Za
      to ja bym mogła liczyć na wsparcie moich pracujących dzieci.

      Oczywiście, że pracownik bezdzietny bądź taki, który dzieci ma, ale żona się nimi zajmuje, jest cenniejszy. Dlatego zastanawiam się, czy dzieci są wspólnym dobrem, czy fanaberią pojedynczych osób. Jeśli ma nie być ZUS-u, to może i fanaberią. Z drugiej strony, co Ci po pieniądzach, jeśli nikt nie będzie rodził i wychowywał dzieci? Jaki lekarz się Tobą za te Twoje oszczędzone pieniądze zajmie, skoro nikt go wcześniej nie urodzi? Kto Ci upiecze i sprzeda chleb itp. Nie no, nawet bez ZUS-u, świat ludzi wyłącznie starych wydaje się niewesoły...

      Usuń
  2. No i bardzo dobrze, niech ludzkość wyginie i tak już sporo napsociła. Mówiąc bardziej serio - oczywiście Państwo musi traktować dzieci jako dobro wspólne i wspierać politykę sprzyjającą narodzinom. Ale decyzja o posiadaniu dzieci to jednak decyzja osobista. I tak się ją traktuje. Choćby z tego względu ja się nie mam prawa wtrącać, w granicach pewnej przyzwoitości, do Twoich metod wychowawczych. I, będąc konsekwentnym, nie musi mnie obchodzić los Twoich dzieci. Wyczuwam tu czasami wśród młodych rodziców (zwłaszcza matek) takie nastawienie na wszystko. Wtedy, kiedy mi to wygodne, to moje dziecko jest tylko moje i nikomu nic do tego. A wtedy, kiedy mi to wygodne, moje dziecko jest dobrem wspólnym i troszczcie się o nie wszyscy.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Ale decyzja o posiadaniu dzieci to jednak decyzja osobista. I tak się ją traktuje. Choćby z tego względu ja się nie mam prawa wtrącać, w granicach pewnej przyzwoitości, do Twoich metod wychowawczych. I, będąc konsekwentnym, nie musi mnie obchodzić los Twoich dzieci."

    To w końcu uważasz, że Państwo powinno wspierać politykę prorodzinną, czy nie? Przecież Państwo to nie jest jakiś obcy twór, tylko gospodaruje Twoimi m.in. podatkami. Jeśli uważasz, że nie musi Cię obchodzić los moich dzieci, to czemu z drugiej strony chcesz, by państwo z Twoich podatków uprawiało politykę prorodzinną, czyli troszczyło się o los moich dzieci?
    Państwo oczywiście wtrąca się w metody wychowawcze, np. ostatnio zakazało bicia dzieci, w tym klapsów, i bardzo słusznie. Czy o takie wtrącanie Ci chodzi?

    OdpowiedzUsuń