piątek, 31 maja 2019

Hobby horsing

To jest hobby horse, ma na imię Angus:

Hobby horsy są szyte ręcznie przez nastolatki, tego ze zdjęcia uszyła moja córka. Szyje też dla innych osób. Bo takiego konia nie kupi się w sklepie, można go kupić tylko od jednej z pasjonatek hobby horsingu właśnie.


Hobby to przyszło z Finlandii, rozpowszechnia się przez internet. Młodzież ma swoje grupy na Facebooku i konta na Instagramie. Jeśli chcecie popatrzeć, to na Instagramie mają oni loginy zaczynające się od kht. 

Uszycie bądź kupienie konia to oczywiście dopiero początek zabawy. Potem robi się wszystko to, co na prawdziwym koniu, tyle że z hobby horsem między nogami. A więc ujeżdżenie, skoki, jazdy w teren. Próbowaliście kiedyś skakać przez przeszkody z hobby horsem? Ja nie, ale nie wygląda to na łatwe wyzwanie.

 
Podoba mi się ta inicjatywa, więc zgodziłam się pojechać na zawody do Kalisza w charakterze kierowcy. Zawody te zorganizowały dwie dziewczyny. Mama jednej z nich - jak sama stwierdziła - sponsorowała imprezę, poza tym prawie nie pomagała. Dziewczyny przygotowały własnoręcznie kotyliony, wymyśliły logo, wydrukowały dyplomy, kupiły nagrody i wodę do picia. Na zarośniętym trawą skwerku ustawiły przeszkody. Publiczność sama o siebie zadbała rozkładając pod drzewami koce. Jeden z ojców przywiózł dla wszystkich lody.   

W zawodach wzięło udział ponad 20 osób, w większości dziewczynki w wieku  12-13 do maksymalnie 15-16 lat. Było miło, przyjaźnie i emocjonująco. Część z nich spotkała się już wcześniej na zawodach, inne widziały się pierwszy raz w realu. Przez jakieś 15 minut zawodom przyglądało się z wozu dwóch policjantów, pewnie byli zdziwieni niecodziennym zgromadzeniem.


Jest to taka oddolna, dziecięca, nastoletnia inicjatywa. Dorośli mogą pomagać, wspierać, kupować materiały, montować stojaki na przeszkody. Cieszyć się z umiejętności artystycznych, zdrowego ruchu na świeżym powietrzu, zaangażowania w organizację zawodów. Mogą podążać za dziećmi, ale nie mogą ich uczyć. I to w całym dzisiejszym dzieciństwie, nastawionym na uczenie dzieci przez dorosłych (mniej lub bardziej) pożytecznych rzeczy, wydaje mi się szczególnie wartościowe.

Czasy się trochę zmieniły i obecnie (w 2022 roku) można już kupić hobby horsy w sklepie.

piątek, 21 lipca 2017

Deszczówka

Moja babcia wychowywała się na podwileńskiej wsi.

Opowiadała, że chodziło się do łaźni, polewało rozgrzane kamienie wodą, smagało plecy witkami, a potem szło się na śnieg. Wkładało się do piwnicy duży kawał lodu wyrąbany z jeziora, dzięki czemu w lecie piwnica pełniła funkcję lodówki. 

Babcia miała grube, ciemne, ciężkie warkocze. Zbierała deszczówkę, aby umyć w niej włosy, ponieważ była najczystsza i najmiększa. Lubiła spędzać czas w ogrodzie, wolała to od potańcówek. Zawsze była marzycielką i domatorką.

Była najstarsza z ośmiorga rodzeństwa, nie licząc dwójki lub trójki dzieci, które umarły. Gdy miała sześć lat, musiała nosić na rękach swojego młodszego brata, był bardzo ciężki.

Lubiła chodzić do szkoły. Szło się godzinę przez las, w zimie pradziadek wiózł ich saniami. Wieczorem siadała przy świeczce i odrabiała lekcje – była to jej ulubiona chwila w ciągu dnia. Dobrze się uczyła.

Babcia opowiadała, że popełniła mezalians wychodząc za dziadka, ponieważ pochodziła ze szlachty  – z domu była Zabłocka – a dziadek opowiadał, że popełnił mezalians żeniąc się z babcią, ponieważ był bogatym gospodarzem, a babcia była bardzo biedna. Rodzice mówili, że dziadek lubił towarzystwo, a babcia była domatorką i dlatego nie pasowali do siebie. Na zdjęciach są młodzi, bardzo urodziwi oboje i zakochani.

Prababcia – matka dziadka – przeklęła babcię w dniu ślubu, a babcia jeszcze przed wojną urodziła dziecko – mojego wujka, który miał krótsze ręce i jedną krótszą nogę. Prababcia pędziła bimber i dobrze z tego żyła na podwileńskiej wsi, umarła jak Popiel, zamiast myszy towarzyszyły jej koty. Babcia nie piła, dziadek tak, w obu rodzinach piło się dużo.

Dziadek pojechał na wojnę, babcia odnalazła go potem w Warszawie. Mama urodziła się już w Warszawie.

Rodzice mówili, że jestem podobna do babci, ale nie odbierałam ich słów jako pochwały. Babcia lubiła się rozczulać. Mówiła: każda matka kocha swoje dziecko. Mówiła: podrzuciłaś mi kukułcze jajo, nie bierz mnie pod włos, a ja niezupełnie rozumiałam te powiedzenia. Śliniła chusteczkę, by wyczyścić mi policzek. Przechowywała prezenty ode mnie, ustawiała obrazki, układała makatki. Nigdy nie pracowała zawodowo, co tydzień chodziła do fryzjera. Powiedziała kiedyś mamie: dziecko, jak to dobrze, że pracujesz. Nie lubiła gotować, ale lubiła sprzątać. Lubiła pozować dziadkowi do zdjęć, z jedną nogą zgiętą w kolanie i lekko wysuniętą do przodu.

Babcia z dziadkiem mieszkali w bloku niedaleko Łazienek, chodziliśmy podziwiać pawie i czerwone karpie.

Mój dziadek był bardzo przystojny. Miał czarne włosy i skośne, zielone, głęboko osadzone oczy. Dopiero po latach zdałam sobie sprawę, że mój ulubiony typ męskiej urody to właśnie uroda dziadka. Odkąd go pamiętam miał amputowane obie nogi, początkowo do kolan, więc chodził jeszcze dzięki protezom. Zabierał mnie i brata na przejażdżki inwalidzką dryndą (taka drynda to było coś) i na colę. Wszystkiemu potrafił nadać znaczenie. Podziwiałam nawet to, że potrzebował dużej chusteczki, bo miał duży nos.

Dziadek robił zdjęcia, w malutkiej łazieneczce urządzał ciemnię. Przyjeżdżałam do niego, gdy babcia już nie żyła, żeby posprzątać mieszkanie, dotrzymać dziadkowi towarzystwa i wywoływać zdjęcia. Niedosłyszał już wtedy i na pytanie: "dziadku, umyć ci podłogę?", odpowiedział kiedyś: "piwa napijemy się później". Nie lubił zimnego piwa albo może nie chciał się przeziębić, więc grzał je na kaloryferze. Palił Super Mocne, a potem przeszedł na wersję light i palił Mocne, a ja razem z nim. Wychwalał wegetariański pasztet mamy i tylko dziwił się, czemu kot go nie chciał jeść - a kot najwyraźniej lepiej się połapał co do składu. Rozważałam, czy by się do dziadka nie przeprowadzić, ale pod wpływem tych myśli śniły mi się koszmary.

Dopiero gdy rodzice wzięli już dziadka do siebie, dowiedziałam się, że jest nie tylko towarzyski, ale też prymitywny, i że zbyt często bywa agresywny, wulgarny i trudny do zniesienia.

Dziś najmocniej mnie czarują opowieści babci z przeszłości. Oczywiście że babcia za wcześnie umarła i że nie dość uważnie jej słuchałam.

Myślę: Deszczówka była najczystsza? A dziś nasza planeta rodzi brudny deszcz.

Myślę: Babcia nawet nie wiedziała, ile dokładnie spośród jej rodzeństwa umarło, dwoje czy troje? Wtedy śmierć małych dzieci była czymś spodziewanym i zwyczajnym, a nam - ale tylko tym uprzywilejowanym, żyjącym w bogatszej części świata - śmierć dziecka wydaje się niewybaczalna.

Myślę: Odrabianie lekcji było dla babci ulubioną chwilą w ciągu dnia? Czy lekcje były wtedy ciekawsze, czy też ciężka codzienność tworzyła tak duży kontrast do lekkiej nauki?

Myślę: Tak dawno to było i tak daleko, prawie jak w bajce.

sobota, 18 stycznia 2014

Czy mogę być silna?


Czy w ogóle jestem silna czy też słaba? We własnym odczuciu - raczej słaba. Nie radzę sobie sama, potrzebuję oparcia. Uczę się myśleć, że wszyscy potrzebują i że ludzie, którym wydaje się, że wszystko potrafią sami zrobić, często nie zauważają muru postaci stojących za nimi, wyręczających ich w wielu obowiązkach i wyciągających ręce, by w razie czego złapać upadającego. Jednak wciąż chciałabym być silniejsza.

Z drugiej strony słyszę, że jestem silna i samodzielna. Czasem są to słowa dotyczące bezpośrednio mnie, czasem grupy, do której należę – kobiet. Dowiedziałam się np., że kobiety lepiej sobie radzą z bólem niż mężczyźni, dlatego nie powinnam bać się porodu. Albo że kobiety są bardziej wytrzymałe od mężczyzn, więc nie mam powodu narzekać na zmęczenie. Z drugiej strony zdarza mi się odbierać pełne urazy sygnały, że jestem zbyt samowystarczalna, że w moim życiu nie ma miejsca na czyjeś wsparcie, bo tak dobrze sobie radzę.

Gdy jestem słaba, podlegam czyjejś władzy. Ten ktoś może mnie wesprzeć i uratować albo nie. Gdy jestem silna, muszę sobie radzić sama. Czyżby to była pułapka? Nie chcę podlegać niczyjej władzy, ale nie chcę też być zdana tylko na siebie.

Dlatego świetnie czytało mi się ten tekst Billa Patricka. Między wierszami wyczytałam: możesz być silna i to jest w porządku. Tak, jesteś silna, a ja będę Cię wspierał.

niedziela, 12 stycznia 2014

Historie pozbawione sensu


Zaczęło się od czapki.

Moja córka wrzuciła czapkę mojego kolegi do jeziora. Take ma hobby. Nie zauważyliśmy tego od razu, a potem nie udało się już czapki wypatrzyć. Pewnie porwały ją jakieś tajemne wodne prądy, a może zjadł zaskroniec. Ale że kolega był przywiązany do czapki, postanowił następnego dnia rano jeszcze raz przyjrzeć się brzegowi jeziora. Czapki nie znalazł, za to przyczepił się do niego bezpański pies, który był skłonny pobiec za nim do domu i zapewne chętnie by razem zamieszkał. Pies wylądował tymczasowo w znanym już i sprawdzonym hotelu dla psów, ja zaś w okolicy jeziora rozwiesiam ogłoszenia. Właściciel się nie znalazł, ale z ogłoszenia zadzwoniła kobieta, która stwierdziła, że chętnie psa weźmie, bo zakładają z mężem hodowlę kóz i potrzebują psa, który by tych kóz pilnował. Pani odebrała psa z hotelu, a my poczuwszy się przywołani do roli rodziców chrzestnych zwierzaka pojechaliśmy zobaczyć jego nową rodzinę i kupić przy okazji kozie mleko.

Okazało się, że poznałam już kiedyś nową właścicielkę psa: zabrałam ją na stopa. Opowiedziała mi wtedy, że jej mąż ma niezwykły talent do szkolenia psów, który odziedziczył po swoim dziadku, i że potrafi ustawić każdego psa. Niedawno z nudów nauczył psa szukać narkotyków. Zdziwiona zapytałam wtedy, skąd miał narkotyki. Odpowiedziała: nad rzeczką Ilanką rosną różne rzeczy i można znaleźć sreberka... Jej mąż – jak się okazało – uwielbia chodzić po lesie. Niedawno znalazł świnkę bengalską: rzeczywiście mogliśmy ją obejrzeć w zagrodzie obok jedynej na razie kozy. Opowiedział też, że spotkał w okolicznych lasach rysia. Wzięliśmy mleko i żadne z nas nigdy więcej tam nie pojechało.

No i jaki z tego morał? Chyba tylko taki, że czasem wskazują nam drogę sploty wydarzeń, które nie mają żadnego znaczenia. Przyglądamy im się uważnie, staramy się nadać porządek, odszukać regułę, nanizać na nitkę paciorki sensu. Ale nic z tego nie wychodzi. Czasem przydarzają nam się historie, które żadnego sensu nie mają.

Tak jak ten tekst.

środa, 8 stycznia 2014

Oglądam się wstecz, patrzę wprzód, jestem


Gdy urodziłam moją pierwszą córkę, byłam zatrudniona w miejscu, do którego nie zamierzałam już wracać. Chciałam opiekować się małą, a potem znaleźć inną pracę. Jednak nic pewnego nie miałam na widoku. Czułam się jak w więzieniu, zamknięta w mieszkaniu z malutkim dzieckiem. Z nudów gimnastykowałam się rozwieszając pranie z niemowlęciem na ręku. Nie to że nie miałam co robić, przy małym dziecku nie brakuje zajęć, ale nie miałam z kim rozmawiać. Czekałam na męża, aż wróci z pracy. Pisałam długie maile, które następnie zgrywałam na dyskietkę. Nie mieliśmy wtedy jeszcze w domu internetu, nie odkryłam forów internetowych czyli wielkiej wioski matek podobnie spragnionych wymiany zdań z kimś dorosłym. Czułam się zamknięta, bezradna, odcięta od świata, od siebie samej sprzed kilku miesięcy.

Nagle dostałam propozycję pracy. Jakoś się wcisnęłam w trochę bardziej elegancką spódnicę (jeszcze na początku ciąży przeszyłam w niej guzik) i pojechałam na rozmowę kwalifikacyjną. Okazało się, że mogę zacząć pracować zaraz po urlopie macierzyńskim. I co się stało? Moje więzienie znikło, mimo że nic się nie zmieniło. Nadal spędzałam długie godziny sama z malutkim dzieckiem. Ale patrzyłam na to moje kochanie i myślałam – jak ja się mam z nią rozstawać codziennie na kilka godzin? Przecież ona potrzebuje właśnie mnie. Przecież jestem z nią szczęśliwa. Uwielbiam czytać z małą pijawką przyssaną do piersi. Przepadam za 2-godzinnymi spacerami z dziecinką śpiącą w wózku i wcale mi nie przeszkadza to, że budzi się od razu, gdy wózek stanie. Sprawia mi przyjemność pranie i porządkowanie jej ubranek, sprawdzanie, które są już za małe, a do których dorosła... Tak, więzienie znikło.

Zadzwoniłam do mojego przyszłego dyrektora i powiedziałam, że bardzo mi zależy na tej pracy, ale ze względu na moją sytuację rodzinną nie mam na razie z kim zostawiać dziecka. I że jeśli to możliwe, chętnie podejmę pracę za kilka miesięcy. Udało się.

To doświadczenie pokazało mi, jak ważna jest perspektywa czyli punkt, z którego patrzymy, kontekst w którym jesteśmy – albo wydaje nam się, że jesteśmy – osadzeni.

Od wielu już lat nie nudzę się. Jestem spragniona ciszy i spokoju, potrzebuję być sama ze sobą, w skupieniu zbierać myśli i wspomnienia, porządkować świat istniejący w mojej głowie. Mam wrażenie, że staję się odludkiem. Zaczęłam się nawet bać sytuacji, gdy jestem pośród ludzi, wielu ludzi, zwłaszcza jeśli są do tego ściśnięci na małej przestrzeni. Teraz moim więzieniem bywa tłum.

Więzieniem bywają też codzienne obowiązki. Gdy kładę dzieci spać, myślę czasem, że to samo robiłam wczoraj i to samo będę musiała zrobić jutro i pojutrze, i... jeszcze długo, niewyobrażalnie wręcz długo.

Próbuję więc zmienić perspektywę. Patrzę wstecz i przypominam sobie, że był w moim życiu okres paraliżującej pustki. Starałam się jak najmocniej skupić na każdym doświadczeniu i nadać mu jak największe znaczenie, tak by na dłużej mi starczało, by dłużej mnie wypełniało. Rozciągałam chwile jak gumę do żucia, a wieczorami odliczałam minuty do czasu, gdy kładzenie się do łóżka mogło już mieć sens. Nie bałam się wtedy tłumu, lubiłam nawet ocierać się ramieniem o przechodzących obok ludzi.

Jeśli złożę tamto wspomnienie z obecnym uczuciem pogoni, mogę powiedzieć, że w moim życiu panuje równowaga, choć nie potrafię tego stwierdzić bez ironii.

Gdy patrzę wprzód, myślę, że być może dożyję czasu, gdy się zestarzeję. Nie, nie kupię sobie głośno cykającego zegara, który będzie podkreślał panującą wokół ciszę. Może będę się czuła samotna i nikomu niepotrzebna. Może docenię upragnioną swobodę i możliwość robienia z czasem, na co tylko mam ochotę i na co zdrowie pozwala.

Taka perspektywa pomaga mi zobaczyć, jak pełne doświadczeń i znaczeń jest moja teraźniejszość. Jak dużo w niej ciężaru, ale jest to też słodki ciężar, bo czuję się potrzebna.

Podobno warto żyć tu i teraz, ale życie w różnych czasach naraz pomaga mi złapać dystans. Wciąż dążymy do równowagi. Gdy mamy dużo zajęć, szukamy beztroski, gdy nasze życie staje się zbyt lekkie, szukamy ciężaru, gdy jesteśmy samotni, szukamy bliskości, gdy jesteśmy blisko, szukamy wolności. Wspomnienia i doświadczenia dostarczają nam ciężarków, które możemy kłaść na drugiej szali, już teraz.

A jest jeszcze perspektywa gwiazd, która przypomina – jesteśmy tu na mgnienie.

sobota, 28 grudnia 2013

Nie musi się udać


Gdy byłam w ciąży, obawiałam się poronienia. Wydawało mi się, że to zupełnie naturalna obawa, ciąże czasem przecież kończą się niepowodzeniem. Pamiętałam, jak moja bliska koleżanka z wielką radością dzwoniła do wielu osób ze swojego otoczenia, by podzielić się z nimi dobrą wiadomością. Pamiętałam też, jak trudne potem było dla niej odpowiadanie na pytania tych osób – że nie, jednak nie.

Obawiałam się więc poronienia. Ta obawa nie wydawała mi się dziwna, ale dziwiła mnie reakcja części osób, którym o niej mówiłam. Odpowiedzią bywało żachnięcie się i nakaz, by myśleć pozytywnie. Zamykało mi to usta i sprawiało, że zostawałam sama z moją obawą. Tak jakby pozwolenie sobie na czarne myśli stanowiło dowód mojej winy, gdyby jednak coś poszło nie tak.

Myśl pozytywnie, a na pewno wszystko będzie dobrze! Pisałam już o tym tu i tu. Coraz wyraźniej widzę, ile lęku kryje się w tym nakazie! Przede wszystkim twi w nim przekonanie, że musi być dobrze, musi się udać, musi być tak, jak sobie życzymy. Bogowie mają nam służyć, los prowadzić do celów, które sobie upatrzyliśmy. Tylko wtedy będziemy szczęśliwi. Targujemy się, zaczarowujemy rzeczywistość, afirmujemy. Moje córki, gdy miały jakieś 2-3 lata, mówiły: „ale ja chcę!” i to krótkie, rozczulające zdanie miało wyjaśnić wszystko. Przecież chcę.

A jednak bywa tak, że nie dostajemy tego, czego tak mocno pragniemy. Mimo chcenia z samej głębi duszy, mimo pozytywnego myślenia, mimo odganiania mrocznych obaw. Przeczuwam, że dopiero zaakceptowanie również takiej możliwości daje prawdziwą wolność. Pozwala ono też wybierać coraz to nowe drogi, zaglądać przez kolejne dziurki od klucza i otwierać kolejne drzwi. Skoro nie musi się udać, mam prawo do smutku i rozpaczy, ale mam też prawo iść dalej. Nigdy nie wiem, kogo i co spotkam na swojej drodze. Wtedy łatwiej też stracić na jakiś czas z oczu cel i rozejrzeć się wokół siebie. A to może być naprawdę ciekawe.


niedziela, 22 grudnia 2013

Czyje nazwisko jest moje?


Słyszałam kiedyś taki kawał. Pewna kobieta miała siedmiu synów i wszystkim dała na imię Witek. Przyjechał do niej dziennikarz i pyta: to taka ciekawa decyzja, ale dlaczego właściwie dała pani wszystkim swoim synom tak samo na imię? A wie pan, to bardzo wygodne. Wołam na przykład: Witek, obiad! - i wszyscy przybiegają. Albo wołam: Witek, umyj zęby! - i wszyscy przybiegają. No dobrze, dobrze, ale jak pani chce z którymś porozmawiać tak bardziej indywidualnie, to co wtedy? A jak indywidualnie, to wtedy, proszę pana, wołam po nazwisku.

Czterdziestka na karku (no, prawie), wiek średni, wokoło mnie sporo znajomych jest w trakcie albo już po rozwodzie. Niektóre koleżanki wracają do swoich panieńskich nazwisk, z radością, z uczuciem ulgi, z nadzieją uwolnienia się, powrotu do siebie, do własnej, pojedynczej tożsamości. A jeśli mają dzieci i zwiążą się z kimś innym, to jest jak w prawdziwej patologicznej rodzinie – każdy ma inne nazwisko. Oczywiście o tej patologicznej rodzinie piszę ironicznie, po pierwsze dlatego, że wciąż jednak takie skojarzenie się nasuwa, a po drugie dlatego, że wcale nie wierzę w jego słuszność. 

Jedno wspólne nazwisko dla wszystkich członków podstawowej komórki społecznej – rodziny. Dla męża i taty, żony i mamy, i dla dzieci. Wtedy wszyscy wiedzą, na czym stoją. Nawet moja 5-letnia córka świetnie sobie z tego zdaje sprawę. Gdy wyjątkowo nie ja prowadziłam samochód, lecz mój kolega, oznajmiła: teraz jest tak, jak być powinno, mężczyzna prowadzi.

Wspólne nazwisko oznacza też zlanie się dwóch odrębnych bytów w jeden. Tworzy się wspólna tożsamość. Oczywiście że tak, o to też chodzi, po to się wiążemy, a nawet nie da się inaczej. Rachel Cusk, autorka książki „Po. O małżeństwie i rozstaniu” mówi o tym tak: „Myślałam, że to będzie miejsce, do którego wejdę i zachowam w nim siebie, i że jeśli kiedyś zdarzy się, że będę musiała z niego wyjść, to wyjdę z niego razem z tym swoim ja, które pozostanie nietknięte. Okazało się, że bardzo się myliłam (…) w momencie, w którym zawierasz małżeństwo, przestajesz istnieć. Nie ma jakiegoś ja, jest tylko ta nowa, wspólna tożsamość i nie można, ot tak, któregoś dnia tego procesu cofnąć. Stajesz się kimś zupełnie innym. Nieodwracalnie”.

Podobnie to odczuwam. I myślę, że zmiana nazwiska przez kobietę jeszcze tę utratę tożsamości przyklepuje. Nie potrafię ocenić, czy to dobrze czy źle. Czy sprzyja trawłości małżeństwa i poczuciu szczęścia tworzących je osób. Jest to rodzaj odcięcia korzeni, pożegnania przeszłości w momencie ślubu. Później, dopóki małżeństwo trwa, niewiele już się o tym myśli.

A jeśli nie trwa? „Po” można wrócić do panieńskiego nazwiska, chociaż przecież już nie jest się tamtą kobietą. Można zostawić sobie nazwisko męża, zwłaszcza jeśli jest to również nazwisko dzieci. Można też po jakimś czasie znowu wyjść za mąż – i co wtedy? To jak w „Solaris” Lema: wciąż ta sama dziewczyna przychodzi po raz pierwszy i ma na sobie sukienkę bez guzików ani suwaka, którą musi rozpruć, bo inaczej nie może jej zdjąć. Nie, to przecież niemożliwe.

Fantazjuję o świecie, w którym dziewczynki dziedziczą nazwiska po matkach, a chłopcy po ojcach, zaś w dniu ślubu nikt nazwiska nie zmienia. Taka fantazja przynosi mi ulgę.

sobota, 14 grudnia 2013

Bez metod wychowawczych

Każdy rodzic może sobie naturalnie postawić pytanie: Czy woli mieć dziecko zdrowe duchowo, czy też dziecko posłuszne? Bo nie da się mieć obu tych rzeczy naraz! - Jesper Juul

Zostałam wychowana zgodnie z powiedzeniem, że ryby i dzieci głosu nie mają. Nie decydują, lecz słuchają dorosłych, którzy są przecież starsi i mądrzejsi. Nie sprawiają też kłopotów: nie chorują za dużo, nie krzyczą, dobrze się uczą. Ale nade wszystko są posłuszne. Czas na własne wybory przyjdzie dopiero wtedy, gdy dorosną i będą potrafiły się same utrzymać. Z pierwszym powiedzeniem wiąże się też drugie: co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie. 

I choć oba powiedzonka były przytaczane zawsze żartobliwie, to jednak naprawdę wkroczyłam w dorosłe życie z przekonaniem, że dzieci powinny być posłuszne. Wydawało mi się, że posłuszne dziecko stanowi dowód kompetencji wychowawczych rodzica. Taki rodzic najwyraźniej wie, jak należy postępować.

Myślenie o wychowaniu koncentruje się przeważnie właśnie na tym, co zrobić, by dzieci postępowały tak, jak sobie tego życzą dorośli. Jest wiele wytycznych, jak to osiągnąć. Najczęściej mówi się o spójnym systemie kar i nagród, przy czym kary muszą być koniecznie egzekwowane, a dorośli konsekwentni i jednomyślni. I choć ten zestaw wytycznych z czasem przestał mi odpowiadać, to nadal szukałam jakichś - choć innych - metod wychowawczych. Widzę, że nie jestem w tym odosobniona, rodzice zaniepokojeni zachowaniem swoich dzieci na ogół pytają o sposoby. Mówią: próbowaliśmy już tego, tego i tego, ale nic nie działa.

Jak to wymownie ujął Alfie Kohn: "I kara, i odmowa miłości komunikują dzieciom, że jeśli robią coś, co się nam nie podoba, to my, aby wymusić na nich zmianę zachowania, zadamy im cierpienie".

Od 3 lat czytam Agnieszkę Stein, a od roku też Jarka Żylińskiego i moje myślenie powoli się zmienia. To nie metody są najważniejsze, ale uczucia i potrzeby. I relacje, począwszy od relacji z samą sobą, gdy pytam siebie: co czuję i czego potrzebuję? Następnie są to relacje z innymi ludźmi, też z dziećmi, gdy pytam ich o to samo albo po prostu uważnie patrzę. Sądzę teraz, że serdeczne zainteresowanie i próba zrozumienia to jedne z najlepszych prezentów, jakie można dać drugiemu człowiekowi. 

Gdy zajrzymy w swoją duszę i w duszę dziecka, może się okazać, że nie chcemy już wymuszać posłuszeństwa. Metody okażą się drugorzędne. Jak to ujęła pewna mama: zachowanie mojego syna w zasadzie się nie zmieniło, ale zmieniło się moje myślenie i teraz mam wszystko ogarnięte.